czwartek, 17 września 2020

Nad Niemnem Eliza Orzeszkowa

Wydawnictwo Eventus 1997 
Ostatni raz czytałam Nad Niemnem osiem lat temu. Nie sądziłam wówczas, że kiedykolwiek jeszcze do książki powrócę. Naszła mnie nieprzeparta ochota sięgnięcia po raz kolejny po tę zmorę licealistów. Zaglądając do krótkiej recenzji sprzed lat zauważyłam, że i mnie nieco zmogły sławetne opisy przyrody. A teraz, może sprawił to upływ czasu, może zmieniły się moje upodobania, ale od pierwszej strony zanurzałam się w zieloność, kwiecistość, bujność roślinności, w świat natury, który rozciągał się przed mymi oczami, jakbym oglądała przepiękne obrazy. Obfitość roślinności o obcobrzmiących nazwach spowodowała, iż lekturze towarzyszyło zwiększone eksplorowanie Internetu. Chciałam zobaczyć, jak wyglądają kamiona, smółka, marchewnik, rohula. Opisy są tak malarskie, że nie rozumiem dlaczego wcześniej wydawały się nużącymi. Może po prostu jest ich nieco przydużo, a czytelnikowi wiecznie się śpieszy. Drobiazgowość opisu nie dotyczyła wyłącznie natury, ale także postaci czy scenografii. Dzięki temu można zobaczyć, jak żyją bohaterowie, w jakim otoczeniu, jak ubrani, co podano do obiadu, jak wygląda dzień codzienny, a jak wesele w chłopskiej zagrodzie. Kiedy czytałam naszła mnie refleksja - jak to jest dobrze napisane, jak dobrze się czyta. Pewnie, że język dziś wydaje się archaiczny, pełen słownictwa rodem z XIX wieku, a dialogi Bohatyrowiczów tak poprzetykane przysłowiami, że odnosi się wrażenie, że bez tych cytatów niewiele mieliby do powiedzenia. To, co według założenia autorki miało być wydźwiękiem ideowym powieści brzmi dziś mało przekonywająco. Te niemal półtora wieku robi swoje. Owszem jest Nad Niemnem panoramą polskiego społeczeństwa dwadzieścia lat po powstaniu styczniowym, ale czy jest to panorama rzetelnie odmalowana, czy jedynie dostosowana do założonych celów. Tym, co mi tutaj zgrzyta najmocniej jest przedstawienie warstwy chłopskiej. Wieś Bohatyrowicze wygląda niczym sielankowa Arkadia, bo choć większość chłopów narzeka na biedę czy głód ziemi to zagrody są zadbane, chłopi czystko i schludnie ubrani, gości ze dworu przyjmuje się wystawnie. Rodziny sobie pomagają, nikt nie czeka niczyjej śmierci. Jadwisia Domontówna troskliwie opiekuje się dziaduniem, Janek i Antolka szanują stryja Anzelma i chodzą na paluszkach, kiedy dopadnie go choroba i smętek, pani Starzyńska-matka Janka pomaga mu w żniwach. Jedna tylko rodzina klepie biedę większą niż inne, a uwidacznia się ona brakiem przyodziania odświętnej szaty do żniw. Wygląda to troszkę, jak cepelia, wyelegantowani chłopi ze śpiewem na ustach ruszają w pola. Gdzie znój, pot, zmęczenie? Akcja powieści toczy się w latach osiemdziesiątych XIX stulecia, mniej więcej wtedy kiedy toczy się akcja Chłopów Reymonta, a jaka różnica, zarówno w wyglądzie, jak i charakterach bohaterów. U Reymonta chłop chłopu wilkiem, ojciec trzyma się ziemi zębami, aby do dzieci nie iść na poniewierkę, dzieci rodzicom wydarłyby poduszkę spod głowy, bo bieda u nich aż piszczy, a u Orzeszkowej choć nie są chłopi wzorem sąsiedzkiej pomocy i zdarza się, że najbardziej krewki przedstawiciel rodziny (Fabian Bohatyrowicz) wykorzysta okazję, aby słabszego sąsiada oszukać, życie wioski wygląda niemal idyllicznie. I nie wydaje mi się, aby to Reymont przejaskrawił swoją opowieść. Niektóre postaci wydają się nieco papierowe, żeby nie powiedzieć nudnawe. Ale czyż tacy nie bywamy. Kiedy czyta się książkę po raz kolejny poza tym, co oczywiste i samo w oczy się pcha, zwraca się uwagę na coś nowego. Tym razem zwróciłam uwagę na relacje małżeńskie. Poza Janem i Cecylią - legendarnymi protoplastami rodu Bohatyrowiczów, których następcami mają być Janek Bohatyrowicz i Justyna Orzelska pozostałe związki są kompletnie niedobrane. Przypadek to, czy może osobiste doświadczenia nieudanego małżeństwa pisarki miały wpływ na takie a nie inne potraktowanie tematu. Partnerski związek sprzed wieków, w którym panna z wyższych sfer porzuca otoczenie i wiąże się z mężczyzną niższego stanu, aby razem z nim żyć i pracować bierze sobie za przykład Justyna, która sens życia widzi we wspólnej pracy ze swoim przyszłym mężem. A pozostali? Benedykt zakochany w swej wiecznie chorującej Emilii, mając świadomość wzajemnego niedopasowania … nie rozumiemy się i zapewne nie zrozumiemy się już nigdy... będzie tkwił do końca przy żonie, bo tak nakazuje mu honor i przyzwoitość oraz tlące się resztki uczucia. Emilia będzie z nim tkwiła dla wygody, bo mimo wszystko ma zapewnioną opiekę, utrzymanie i żadnych obowiązków, może sobie dalej czytać, marzyć i dostawać globusa, choć, jak sama twierdzi… żyję w tym kącie, jak zakonnica, więdnę jak kwiat zasadzony na piaskach. Cóż stąd, ze nie doświadczam niedostatku? Moje potrzeby są większe, wyższe… O smaczny obiad nie dbam, ale pragnę dookoła widzieć choć trochę poezji, piękna, artyzmu… A gdzież je znaleźć mogę? Ja pragnę wrażeń …. moja natura nie może być stojącą wodą, ale potrzebuję błyskawic, które by nią wstrząsnęły.. (str.48) Benedykt zaś trzymać się będzie ziemi rękoma, nie pozwoli jej sobie wyrwać, tyle, że już sam nie bardzo wie dlaczego, jedynie jeszcze w pamięci pozostało, jak jedyny jasny promyk nadziei.. to..tamto.. tego. Pani Kirłowa gospodarna, dzielna kobieta, która całe gospodarstwo sama prowadzi, wychowuje dzieci, użera się ze sprawami urzędowymi, ale nie da złego słowa na męża powiedzieć, choć uczciwie przyznaje Różycowi, iż ten nie nadaje się do zarządzania majątkiem, bo nie ma do tego głowy. Kocha męża mocno, w domu z roku na rok przybywa dzieci, a żona nie skarży się słowem na będącego gościem w domu małżonka. Dlaczego? Bo …. każdy człowiek ma swoje wady … nie są to nawet wady, tylko przyzwyczajenia… Pracować nie lubi, bez towarzystwa i rozrywek żyć nie może … tak go wychowano… Ojciec jego mając ten tylko folwarczek trzymał się wiecznie pańskich klamek, od komina do komina jeździł i syna z sobą woził. W szkołach trzy klasy tylko skończył i zaraz za skończonego obywatela uchodzić zaczął. Potem, kiedy ożenił się ze mną i moim posażkiem długi opłacił, ja sama starałam się wyręczać go we wszystkim i kłopoty od niego usuwać. … Tak już przywykł… ale z tymi przyzwyczajeniami jakżeby on tak wielkiej pracy podołać? (str.143) Zygmunt Korczyński znudzony artysta bez talentu, powziąwszy decyzję o zakończeniu romansu z Justyną, która miała być jego muzą i natchnieniem, ulega namowom krewnych i poślubia piękną, młodą, utalentowaną i wykształconą pannę z posagiem. Panna ma jedną wadę, jest zbyt uległa i beznadziejnie w mężu zakochana, przez co szybko nudzi małżonka. Ale będą trwać w tym niedobranym związku, bo Zygmuntowi brak nie tylko talentu, brak też zdecydowania, aby wziąć odpowiedzialność za życie swoje i powierzonej mu dziewczyny. Można mieć za złe bohaterom, iż brak im odwagi aby swe życie odmienić, ale trzeba też wziąć pod uwagę środowisko, w jakim żyją. To nie jest czas wyemancypowanych kobiet (tu wielkie uznanie dla Justyny), to nie był też czas rozwodów. Na tle tych niedopasowanych związków uczucie Justyny i Janka są jak powiew świeżości i zapowiedź zmian, dobry prognostyk na przyszłość.

niedziela, 13 września 2020

Całę życie biedna Józef Ignacy Kraszewski

Sięgając do internetowej biblioteki zastanawiałam się, czy zwyczajem J.I. Kraszewskiego tematem książki będzie bogata dziedziczka, ponieważ wprowadzanie czytelnika w błąd to jego specjalność. I poniekąd tak było. Tytułowa (choć nie główna) bohaterka to Anna, siostrzenica i zarazem wychowanica starzejącej się, majętnej pani podkomorzyny. Anna, jako najbliższa krewna i spadkobierczyni bogatej damy stanowi łakomy kąsek dla okolicznych młodzieńców. Bieda Anny polega nie tyle na braku majątku, choć tego posiada jedynie obietnicę, a na jej zniewoleniu. Najpierw pozostaje ona pod kuratelą i władzą ciotki, której despotyzm nie pozwala jej na nawet odrobinę swobody. Ciotka nie pozwala  uczyć się języków, grać na instrumencie, czytać książek, spotykać z ludźmi, nawet tańczyć i śpiewać. Panienka powinna być bogobojna i całkowicie uległa. Jest niczym służąca, którą spotka kiedyś to szczęście, że zostanie spadkobierczynią. Ciotka nie pozwala nawet płakać po śmierci rodziców, bo co za dużo to nie zdrowo. Z jednej niewoli Anna wpada w drugą, wyzwoliwszy się spod opieki cioci przechodzi pod kuratelę mężowską i ta nie jest wcale przyjemniejszą.
Fabuła powieści snuje się wokół intryg zdobycia majątku pani podkomorzyny przez Mateusza - męża Anny oraz przez sługę podkomorzyny Bałabanosiewicza. Raz jeden, raz drugi zyskują przewagę. Trudno orzec, który z panów jest większą kanalią, który wykazuje się większą nikczemnością i podłością i jak daleko gotowi są posunąć się, aby cel osiągnąć, bądź aby przegrawszy jedną z rund w tej walce dokonać zemsty na przeciwniku. Są to tak odrażające typki, że dochodzi do sytuacji, w której czytelnik staje po stronie jednego z nich, aby zobaczyć minę drugiego, kiedy ten zostanie pokonany. Okazuje się jednak, że nawet chwilowa przegrana nie uczy żadnego z nich niczego, a najmniej pokory.
Sam Kraszewski w przedmowie napisał, iż zarzucano mu zbytnią wyrazistość, jaskrawość postaci, ich zbyt wierne odtworzenie. Powieść powstała na bazie autentycznej historii, znanej autorowi z kronik sąsiedzkich skandali.
Postacie są bardzo wyraziste, może nawet przerysowane. Mateusz jest egoistą i despotą, sługa jest chciwym, skąpym pijakiem, sędzia- pomocnik Mateusza w zdobyciu ręki i majątku Anny zmienia postępowanie dopiero wówczas, kiedy sam zostaje oszukany. Podkomorzyna to pospolita, bezmyślna i ograniczona kobieta, którą bardzo łatwo manipulować. Zresztą uczuć pozbawieni są niemal wszyscy bohaterowie powieści. Jest jeszcze nieco bezbarwna postać awanturnika Tadeusza Odrowąża – romantyka na kształt Don Kichota. A sama Anna jest ofiarą tych wszystkich manipulacji, bez rodziny, bez wsparcia, bez niczyjej pomocy, bez środków do życia pozostaje tylko marionetką w ręku innych.

Właściwie nie pozostaje mi nic innego jak po raz kolejny powtórzyć - dobre czytadło o charakterze powieści obyczajowej (na uwagę zasługuje ciekawy opis dworku). I jeszcze język – zastanawiam się, czy już tak przywykłam, że przestaję zauważać jego odmienności.
Pisarz w przedmowie napisał;
A jednak tę próbę, która na dwa wydania w krótkim przeciągu zasłużyła, umieszczamy w nowym zbiorze z pokorą, z uśmiechem: - jako miłą pamiątkę młodszych czasów. Była to jedna z pierwszych powieści naszych, wydanych w zbiorze szkiców Zawadzkiego; grzechem jej może zbyt wiernie odtworzona rzeczywistość, charaktery zarysowane jaskrawo, a jedna Anna aureolą swojego nieszczęścia nie może posępnego obrazu rozjaśnić. Zbudowaliśmy ją na jakimś opowiadaniu rzeczywistego wypadku, ale postacie są nasze aż do zbytku rażąco i przykro pospolite. Kto świat widział z różnych stron jego, nie zaprzeczy, że ludzi w nim takich bywało dosyć, że i podkomorzyny, i Bałabanowicze się trafiali, i pan Mateusz mutatis mutandis chodził u nas po świecie, i taki sędzia, nie gorzki, nie słodki, często się nastręczał. Może jednak wybrane typy zbyt są wyraziste, i wadę tę uznając sami, prosimy o pobłażanie. Mauluczki ten wizerunek wiejski z dobitności kilku charakterów jakąś wartość mieć może.
Wpis znaleziony w zapiskach.

sobota, 12 września 2020

Zdobycz Emil Zola

Dawno już nie czytało mi się tak lekko i z taką przyjemnością. Zola potrafi malować słowami i uwodzić opisem. Paryż w jego wydaniu jest niczym rajski ogród, pełen przepychu i bogactwa, nawet, jeśli to tylko powierzchowna fasada, która szpetotę i zgniliznę moralną jego mieszkańców ukrywa w urzekająco pięknym otoczeniu. 
W drugiej części cyklu Rougon-Macqartowie autor rozprawia się z złodziejstwem i spekulacjami drugiego cesarstwa czyniąc bohaterem swej powieści Arystydesa Rougnon i członków jego rodziny. Tyle, że rodzina to pojęcie niezbyt pasujące do tworu, jaki powstał z połączenia nienasyconego chęcią zdobywania milionów parweniusza, bez skrupułów ze znudzoną życiem w luksusie Renatą oraz narcystycznym hermafrodytą Maksymilianem, żyjącym chwilą, bezwolnym synem Arystydesa i pasierbem, jego żony. 
Arystydesa, który pod naciskiem brata (ministra) zmienia nazwisko na przypominające suchy brzęk złota Sacchard „dobre, aby dostać się na galery lub zrobić miliony” zajmuje wyłącznie pomnażanie majątku. Jest w swej żądzy nieugięty, nie ma podłości, jakiej by się nie podjął dla pozyskania „paru franków”; ograbienie wspólnika czy żony, wyswatanie syna z kaleką, wyłudzenie z państwowej kasy milionów za ruinę niewarta nawet małej części jej wartości to dla niego codzienność. 
Jego młoda i śliczna żona, kapitał zakładowy, który zyskał, dzięki „szczęśliwemu zbiegowi okoliczności” (śmierć pierwszej żony i „kompromitacja” drugiej) znudzona wszystkimi rozkoszami, jakich zdążyła zaznać (bogactwo, powodzenie, romanse) szuka czegoś, co zapełniłoby jej pustkę. 
Już od pierwszej sceny, w której macocha zwierza się pasierbowi, że swoich pragnień otrzymania czegoś nieokreślonego widać, jaka będzie puenta ich wzajemnych relacji. 
Maksym osobliwa mieszanina nienasyconych apetytów ojca i indolencji matki, zrobaczywiały owoc, w którym wady obojga uzupełniły się i pogłębiły, wyrasta wśród przyjaciółek macochy, kobiecych łaszków, często w niewieścim przebraniu, traktowany, jak zabawka, laleczka, zniewieściały i bezwolny. Poddaje się równie łatwo miłosnym uściskom Renaty, jak i matrymonialnym planom ojca. 
Galerię typów spod ciemnej gwiazdy uzupełnia rajfurka Sydonia, siostra Arystydesta osoba o nieciekawej powierzchowności i nędznego charakteru. 
Zgodnie z założeniem autora cyklu Zdobycz to analiza złodziejskich spekulacji i oszustw II Cesarstwa, jakich dopuszczają się urzędnicy miejscy, którzy w planie rozbudowy Paryża dojrzeli możliwość zbicia milionowej fortuny, skupując grunta przeznaczone w planach do wywłaszczenia, podbijając ich cenę i otrzymując krociowe odszkodowania. Opis całego procederu jest tyleż fascynujący, co nużący dla czytelnika, dla którego kwestia pomnażania kapitału jest całkiem obca. Jednakże bez opisu procederu, jakiemu oddawał się Arystydes i jemu podobni nie byłaby Zdobycz tak wiarygodnym obrazem epoki. 
Z jednej strony jest złodziejska spekulacja i rodzenie się krociowych majątków, coś co w pewien sposób, mimo wstrętu budzi podziw dla talentów spekulanta, a z drugiej pustka, marnotrawienie czasu i pieniędzy na jałowe rozrywki (bale, operetki, przejażdżki, wizyty u krawców) oraz opis rozpasanego życia znudzonych przedstawicieli biznesu i ich „rodzin”. 
Zola piętnuje klasztorne wychowanie, w wyniku którego panna z dobrego, mieszczańskiego domu wynosi duszę zbrukaną, serce odarte z dziewictwa i ciekawość zakazanego owocu, piętnuje zniewieściałych młodzieńców marnotrawiących rodzinne fortuny, piętnuje moralność kobiet, którym splendoru dodaje częsta zmiana kochanków i piętnuje małość ludzi, którzy stanowią elitę społeczeństwa z racji posiadanego kapitału. 
Powieść na przykładzie „rodziny” Arystydesa ukazuje obraz stosunków społecznych z czasów przebudowy Paryża za barona Hausmana, to one są tutaj najistotniejsze, dlatego też trudno byłoby doszukać się psychologii jednostkowego bohatera. Zarówno Arystydes, jak i Maksym, Renata, czy Sydonia są jedynie typem bohatera, a nie bohaterem samym w sobie. 
Obraz był tak niepokojąco prawdziwy, iż autor został wezwany przez prokuratora i nakłoniony do zaprzestania druku. W liście do przyjaciela napisał: …Nuta złota i zmysłów, szmer milionów i potężniejący wrzask orgii brzmiały tak silnie, że postanowiłem napisać Zdobycz. … Nie można oskarżyć mnie o przejaskrawienie barw. Odwrotnie, nie ośmieliłem się nawet napisać wszystkiego. Zarzucana mi zuchwałość w mówieniu o sprawach drastycznych cofała się niejednokrotnie przed dokumentami, które posiadam”. (Emil Zola Halina Suwała str. 132).
Salon Napoleona III w Luwrze 
Zdobycz obfituje w bogate, pełne detali opisy. Są one niezwykle kunsztowne, niemal malarskie, wręcz baśniowe. I jest to zarówno zaletą powieści, jak i może być jej wadą. Nie każdego czytelnika zachwyci (mnie zachwyciła) powieść zbudowana z fotograficznych klisz/ obrazów miejsc, toalet, ogrodów, pejzaży. I nawet mimo woli dałam się uwieść cudownym opisom.
W rozedrganym mroku, za rzeźbionymi oparciami krzeseł boazerie, duży niski kredens, rozpostarte tu i tam płaty aksamitu majaczyły zaledwie. Mimo woli wzrok powracał ku stołowi, nasycał się jego przepychem. Środek zajmowało piękne surtout [ozdobny talerz] z matowego srebra o połyskującej cylezurze; przedstawiało ono grupę faunów porywających nimf; ponad nią, z szerokiego rogu opadały kiście naturalnych kwiatów olbrzymiego bukietu. Ustawione po dwóch krańcach wazy również pełne były kwiatów. Dwa kandelabry, związane z grupą środkową – dwóch satyrów w biegu, unoszących na jednej ręce zemdloną kobietę, a drugą podtrzymujących dziesięcioramienny świecznik- migotem świec pomnażały jeszcze blask żyrandola. Pomiędzy tymi ozdobami stały symetrycznie mniejsze i większe grzejniki z pierwszym daniem, a obok nich muszle z przystawkami, porcelanowe kosze, kryształowe czary, płaskie talerze, kompotiery na podstawkach, zawierające część deseru już podaną na stół. Wzdłuż kordonu talerzy armia kieliszków, karafek z wodą i z winem, małych solniczek - cała ta kryształowa zastawa była delikatna i lekka jak muślin, bez jednego rżnięcia, i tak przezroczysta, że nie rzucała ani odrobiny cienia. Surtout i większe nakrycia przypominały fontanny ognia; połyskliwymi ściankami grzejników przebiegały błyski; widelce, łyżki, noże o rękojeściach z perłowej masy tworzyły płomienne smugi; kieliszki rozpinały tęczowe łuki, a pośród tej ulewy iskier, tej masy rozpalonej do białości, karafki z winem znaczyły obrus plamami czerwieni. (Str. 28 Zdobycz Emil Zola Wydawnictwo Opolpress)
Natomiast poniższy zmysłowy opis oranżerii musiał rozpalać wyobraźnię czytelniczek na równi z opisem miłosnych uścisków kochanków. 
Spryskane czerwienią liście begonii i podobne do lanc białe liście popłanów stanowiły dalszy ciąg niezrozumiałych dla Renaty i Maksyma okaleczeń- tu i ówdzie dostrzegali jakby krągłe biodro lub kolano tarzające się po ziemi w brutalnej pieszczocie. Drzewa bananowe uginające się pod kiściami owoców mówiły im o hojnej płodności ziemi, a wilczomlecze, których pokraczne, kolczaste świece, pełne wstydliwych gruzłów majaczyły w mroku, zdawały się ociekać sokiem, występującą z brzegów ognistą strugą życia. W miarę jak spojrzenia ich zagłębiały się w zakamarki cieplarni, ciemność wypełniała się coraz zajadlejszą rozpustą liści i łodyg; nie rozróżniali już aksamitowców, łagodnych w dotyku, gloksynii o fioletowych dzwonkach, dracen podobnych do płytek lśniącej laki – był to jeden żywy krąg roślin złaknionych siebie i nienasyconych. Zasłonięte firankami lian altany rozpłomieniały zmysłowe marzenia Renaty i maksyma, zwinne pędy waniliowców, jadowic, kwiskwalisów, nadwoi stanowiły nie kończące się ramiona ukrytych kochanków, w łapczywym uścisku zgarniających wszelką rozkosz.  (Str.205 Zdobycz Emil Zola)


piątek, 11 września 2020

Anna Karenina Lew Tołstoj

 

Do kolejnej książki Lwa Tołstoja podeszłam z obawą, znużona lekturą Zmartwychwstania obfitującego w tołstojowską filozofię, w której zawarł swe poglądy na kwestie społeczno-ideologiczne, przypominające połączenie idei anarchistyczno - komunistycznych z religijnymi. I choć Anna Karenina nie jest ich pozbawiona to czyta się zdecydowanie lepiej. 
Nie będę streszczała fabuły, bo chyba jest ona znana niemal wszystkim, jeśli nie z lektury, to z jej ekranizacji. Nie wiedząc, co można jeszcze napisać o książce, na której temat już tyle napisano krótko przedstawię, co mi się w niej podobało. 
-Nowatorstwo w przedstawieniu historii kobiety, która dopuszcza się zdrady. Jest to pierwsza powieść, w której autor nie potępia wiarołomnej żony. Tołstoj znajduje usprawiedliwienie dla Anny (system społeczny).
-Wspaniały opis obyczajów z życia wyższych sfer arystokratycznej Rosji (bale, opery, pojedynki, polowania, wyścigi, podróże, flirty i romanse).
-Bogate studium psychologiczne głównej bohaterki. Portret Anny to majstersztyk. Budzi ona z jednej strony mój podziw, bo lubię kobiety odważne, kobiety, które potrafią walczyć o swoje szczęście, próbują coś zmienić, nawet mając świadomość, że ich walka skazana jest na przegraną, kobiety, które nie poddają się. Z drugiej strony zaczyna budzić antypatię, kiedy popada w histerię, staje się zazdrosna, niezrównoważona i nieznośna (ciągłe awantury, skrajne nastroje, zmienność decyzji). Można ją co prawda usprawiedliwić położeniem, w jakim się znalazła, ale z drugiej strony, gdyby Anna umiała znaleźć sobie cel w życiu, skupić się na opiece nad dzieckiem, zajmować gospodarstwem czy działalnością dobroczynną, słowem gdyby poza miłością do Aleksego umiała funkcjonować to cała historia mogłaby potoczyć się inaczej. No, ale na to trzeba by może uległej Dolly, albo nieco naiwnej i niedoświadczonej Kitty. A wreszcie, gdyby Anna była inną kobietą, nie byłaby bohaterką tytułową. Postać Anny jest bardzo wyrazista, przy niej pozostałe bohaterki wypadają nieco blado.
-Oskarżenie systemu społecznego o nierówne traktowanie płci (nikogo nie dziwią liczne romanse Stiwy Obłońskiego, Wrońskiemu romans z żoną wysokiego urzędnika państwowego dodaje splendoru, Anna staje się personą non grata w chwili, kiedy otwarcie przyznaje się do opuszczenia rodziny).
-Historia poszukiwania sensu życia i szczęścia (w miłości-Anna, w macierzyństwie – Dolly, w pracy i w religii - Lewin). 
Mniej podobały mi się tołstojowskie rozważania dotyczące systemu społecznego oraz polityki. 
Książka godna polecenia, chociaż nie potrafiła mnie uwieść. Może jeśli przeczytam za jakiś czas dostrzegę te wszystkie jej walory, za które jest tak wychwalana i kochana.
Recenzja wygrzebana z czeluści zapisek blogowych.

Malowany welon - S.W. Maugham


      

      "Malowany welon" to nie romans opowiadający o trójkącie małżeńskim lecz  dramat obyczajowy o podłożu psychologicznym, w którym całą historię opowiedzianą w książce poznajemy  z punktu widzenia jej bohaterki. Pozostałe postaci poznajemy przez pryzmat jej odczuć i ocen. Kitty nie darzy uczuciem ani swoich rodziców, ani młodszej siostry a mąż jej jest obojętny, i jak sama przyznaje nie wie dlaczego nie może go pokochać. Jako próżna egoistka kieruje się wyłącznie swoimi uczuciami  i swoim  dobrem,  nie potrafi być wierna, ale nawet uczciwa wobec męża  co w efekcie doprowadza do podjęcia przez niego  dramatycznej decyzji, a ta  kończy się jego śmiercią, śmiercią,  której ona wprawdzie  nie chce, ale która mimo wszystko daje jej nadzieję, że jej przyszłe życie ułoży się pogodniej, gdyż wspólne życie nie dałoby im szczęścia.

    Dla  Kitty, której wychowanie, jakie wyniosła z domu, zdeterminowało jej niewłaściwą postawę wobec życia pobyt  w ekstremalnie trudnych warunkach staje się szkołą prawdziwego życia, życia, które wyłania się zza  "malowanej  zasłony " jej życia poprzedniego. Zaczyna dostrzegać coś więcej niż czubek swojego nosa, dostrzega świat wokół siebie, to co się wokół niej dzieje,  a z czasem dokonuje się w niej  diametralna przemiana, która pozwala jej spojrzeć z nadzieją w przyszłość mimo, iż przyjdzie jej samotnie wychowywać dziecko.Świadczy o tym decyzja jaką podejmuje po powrocie do Londynu jako osoba zupełnie inna niż ta, która go opuszczała.

     Przypadł mi do gustu styl jakim Maugham napisał '"Malowany welon" i sposób w jaki przedstawił rozwój emocjonalny i duchowy bohaterki swej powieści. Uważam, że ta książka mimo, iż napisana w pierwszej połowie XX wieku nie straciła nic na swej świeżości i warta jest czytania również dzisiaj.


Czytaj dalej>>>>
  

środa, 9 września 2020

Honolulu - Somerset W. Maugham






            Moje zainteresowanie prozą W. Somerseta Maughama zaczęło się wraz z przeczytaniem jego "Malowanego welonu", o którym pisałam na blogu kilka lat temu. A zaowocowało to zakupem  jego trzech kolejnych książek, w tym tego, wydanego w 1958 roku,  zbioru nowel. To wydanie, co sobie cenię w starych wydaniach książek, opatrzone jest przedmową pisarza, z której dowiedziałam się, że Maugham zaczął swą karierę pisarską od nowel, ale niestety nie miały one wzięcia u wydawców aż do czasu, gdy już uzyskał pewną sławę jako pisarz.  Pisywał je jednak już teraz sporadycznie do czasopism, by z czasem, gdy pochłonęło go pisanie dramatów, zaprzestać przez długie lata uprawiać tą dziedzinę literacką, do której powrócił  już jako uznany dramaturg i autor powieści " W niewoli uczuć".  
                Książka p.t. "Honolulu"  jest owocem podróży Maughama po morzach południowych, którą odbył w latach dwudziestych ubiegłego wieku, po dłuższej chorobie. Obserwacja życia na wyspach Samoa, zupełnie innego niż znał i doświadczył wcześniej oraz poznane tam nieznane mu do tej pory typy ludzkie, jak pisze we wstępie, sprawiły, że tematy do nowel nasuwały mu się jeden po drugim. A robione notatki, w których zamieszczał charakterystyki poznanych ludzi i miejscowości w parę lat później stały się bazą dla nowel, które składają się na  tę książkę, którą przeczytałam z dużym zainteresowaniem i przyjemnością.

                  W zbiorze nowel opatrzonych polskim tytułem "Honolulu" W.Somerset Maugham zawarł osiem świetnie napisanych i niezwykle ciekawych nowel ukazujących życie Europejczyków w początkach ubiegłego wieku, którzy z różnych przyczyn osiedlili się na Samoa a w tym często by w ciepłym oceanicznym klimacie podratować swoje słabe zdrowie.  Bohaterami tych nowel są głównie mężczyźni, często uwikłani w  toksyczne i nie mające dobrych rokowań związki a nawet małżeństwa z tubylczymi kobietami. Mamy tu do czynienia  z  całą galerią charakterystycznych, barwnych postaci o prawych naturach, jak i  mrocznych charakterach. Bywa, że między takimi właśnie bohaterami dochodzi do zgrzytów a nawet konfrontacji. Maugham w kapitalny sposób obnaża w swych opowiadaniach ludzkie słabości i przywary, które w połączeniu z różnego rodzaju namiętnościami często doprowadzają w historiach przez niego opowiedzianych do dramatów. A to wszystko dzieje się w egzotycznym polinezyjskim klimacie i w otoczeniu, w którym trudno się oprzeć pięknu i zmysłowości tubylczych kobiet przy czym związek z taką kobietą działa jak obosieczny miecz: z jednej strony narzucając liczną rodzinę ukochanej  a z drugiej  wykluczając z własnego środowiska.

                    "Honolulu" to pierwszorzędna  literatura i znakomita lektura, która wciąga intrygującą  fabułą każdej z nowel i pociąga bogactwem portretów, jak i przeżyć ludzkich w nich przedstawionych oraz oczywiście egzotyką.

wtorek, 8 września 2020

Ania ze Złotego Brzegu - Lucy Maud Montgomery.

 Jestem posiadaczką prawie całego kompletu "Ani z Zielonego Wzgórza" od wielu lat.
Evelyn Nesbit, której urodą obdarzyła autorka Anię Shirley

Mój podstawowy, ukochany,  komplet to trzy książki w twardych okładkach,  zawierające po dwa tomy, wydane przez wydawnictwo Nasza Księgarnia w latach od 1971do 1973.
Nie zawiera on niestety dwu tomów, a mianowicie :
"Ani ze Złotego Brzegu" i "Ani z Szumiących Topoli", o których dowiedziałam się znacznie później i dlatego ich nie czytałam.  Po prostu minął na nie czas.
I tak by pewno zostało, gdyby nie sardegna i jej październikowe wyzwanie .

Jednym z etapów wyzwania  miał być autor  naszego  z dzieciństwa . Zastanawiałam się, zastanawiałam, nawet zaczęłam czytać "Emilka dojrzewa " tej samej autorki, ale jakoś mi nie szło i wtedy mój wzrok szczęśliwie się zatrzymał na tym tomiku wydanym przez Naszą Księgarnię  w 1989 roku, ale już niestety bez takiej staranności jaka towarzyszyła poprzednim wydaniom.

I tak znów powróciłam na wyspę Świętego Edwarda, tym razem do Glen, w którym Ania i Gilbert mieszkają w domu nazwanym przez Anię Złotym Brzegiem. Wróciłam, by wejść na chwilę  w życie Ani i jej rodziny. Ania ma piątkę dzieci z czego czwórka przyszła na świat już Złotym Brzegu i właśnie rodzina powiększa się o szóste, dziewczynkę, Bertę Marillę, nazywaną Rillą.
Rozkoszuję się  klimatem Złotego Brzegu stworzonym przez Anię i Zuzannę jej pomoc domową, w którym pachnie ciastem i chlebem pieczonym przez Zuzannę, która jest traktowana nie  jak służąca lecz jak domownik. Rozkoszuję się również ciepłem domowego ogniska, w którym wszyscy się kochają i starają się jak mogą życzliwie  traktować  nawet niezbyt mile widzianą a wiecznie niezadowoloną i zrzędną ciotkę Gilberta, Marię Blythe. Przyglądam się jak dorastają dzieci Ani, jak się zmieniają z wiekiem, jak przeżywają różne smutki i radości, jakie zawierają znajomości  i czego doświadczają w związku z wchodzeniem w świat szkoły i nowych znajomych. Złoty Brzeg to oaza radości i miłości, chociaż czasem zakłócona troskami i smutkami, jak to w życiu bywa, w której jest miejsce również dla ulubieńców domowników, jakimi są kot , Odrobinek,  i kos powracający tu  co roku. Przysłuchuję się plotkom i ploteczkom rozsiewanym przez krąg znajomych  Ani pań, dotyczących żywotnych spraw społeczności,  czyli tego kto umarł, kto się urodził i jaka para ma się ku sobie, a jaka się zaręczyła. Przeżywam również z Anią jej smutek wynikający z chwilowym zwątpieniem w miłość wiecznie zapracowanego męża.

Z dużą przyjemnością przeczytałam kolejną książkę o Ani napisaną przez Lucy Maud Montgomery i zapraszam wszystkie osoby o romantycznej duszy do odwiedzenia Złotego Brzegu w Glen na wyspie Świętego Edwarda.

Błękitny zamek - Lucy Maud Montgomery



Urocza i niezwykle pozytywna bajka o zahukanym przez rodzinę kopciuszku, starej pannie, którą diagnoza lekarska pobudza do diametralnej zmiany swego życia i zachowania, a co w efekcie sprawia, że znajduje to o czym marzyła, śniąc o Błękitnym Zamku.
Czytałam tę książkę z dużą przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem.
Taką literaturą można cieszyć się bez względu na posiadany wiek.

Gdańskie wspomnienia młodości Johanna Schopenhauer


Ulica Św.Ducha od strony bramy wiodącej na Długie Pobrzeże

Nazwisko Schopenhauer kojarzymy raczej z niemieckim filozofem, niż z literaturą, tymczasem zarówno Johanna - matka Artura, jak i jego siostra Adela parały się literaturą. Urodzona w Gdańsku Johanna po zajęciu miasta przez Prusy wyemigrowała do Hamburga, a po śmierci męża osiadła w Weimarze i tam prowadziła salonik literacko - artystyczny. Przyjaźniła się z Goethem. W Polsce znana jest z napisanych pod koniec życia wspomnień, w których z nostalgią wspomina miasto swego urodzenia.
Zazwyczaj zbyt późno spostrzegamy wszystko, czym nas natura szczodrze obdarza. …. Czym dla Szwajcara Alpy z korzennym zapachem ziół, tym dla nas urodzonych nad brzegiem morza, jego świeży powiew, widok wiecznie poruszającej się, niezmierzonej przestrzeni i niemilknący szum fal. Z dla od morza nie opuszcza nas tęsknota. (str. 53-54).
Dobiegająca kresu ziemskiej podróży wspomina pisarka miasto swego urodzenia z jego architekturą, mieszkańcami, obyczajami. We wspomnieniach z lat dziecięcych Gdańsk jawił się jako dobrze prosperujące hanzeatyckie miasto z bogatym mieszczaństwem, które zaczęło podupadać z chwilą I rozbioru. Urodzona w Kamienicy pod żółwiem przy ulicy Świętego Ducha maluje otoczenie w jasnych barwach. Bo przecież … temu co bolesne, czas przytępił raniące kolce….. natomiast dni szczęśliwe, zwłaszcza te z lat dziecinnych, zjawiają się nam w rozjaśnionej, wszystko upiększającej, słonecznej dali. (str.8).

Ul. Świętego Ducha od strony Kościoła Mariackiego

Spod kamienicy Pod Żółwiem do Bramy prowadzącej na Pobrzeże było parę kroków zaledwie. A stamtąd rozciągał się widok na Wyspę Spichrzów, Żuraw, Motławę, pokrytą ławą z trudem poruszających się statków. O kamienicy pod żółwiem pisze, iż nie był dom ten ani duży, ani mały, ani piękny, ani brzydki i nie wyróżniał się niczym od wnętrz sąsiadów, ale był dla ich rodziny wygodny i dosyć przestronny. Żadna gwiaździsta lira, nie znaczyła naszego dachu przed moim urodzeniem. Jedynym znakiem, którym mógł się on pochwalić, a który zapewne jeszcze posiada, jest ten, że zamiast bożków, aniołów, waz, orłów, koni i innych zwierząt, które tam z wysokości innych dachów spoglądają na ulice, u najwyższego szczytu leży na brzuchu metalowy żółw. Kiwa się on i trzepocze mocno pozłacanymi łapami i głową na wszystkie strony świata, kiedy tylko wiatr silnej zawieje. (str. 38).
Jak większość gdańskich kamieniczek, tak i ta wyposażona była w przedproże, ten rodzaj zwieńczenia budynku, jakiego nie spotka się nigdzie indziej w Polsce, a i rzadko w Europie.
Nie można nazywać tych przedproży balkonami. Są to raczej przestronne, dosyć szerokie tarasy, wyłożone wielkimi płytami kamiennymi, ciągnące się wzdłuż fasad domów. Prowadzą do nich szerokie wygodne schody, a kamienne ogrodzenia zabezpieczają od ulicy. Pomiędzy przylegającymi do siebie przedprożami sąsiadujących domów wznoszą się przymurki cztery do pięciu stóp wysokie, stanowiące ich rozgraniczenie. Na tych przymurkach spoczywają w kamiennych korytach rury blaszane, zbierające z dachów wodę deszczową, wypływającą na zewnątrz przez paszcze ogromnych, nieraz prawdziwie artystycznie wykutych z kamienia głów delfinów lub wielorybów. (str.30). Były one wymarzonym placem zabaw dla dzieci, gdzie mogły bezpiecznie przebywać pod okiem matek szyjących, czy haftujących w oknach.
Autorka podkreśla wielonarodowość Gdańska, w którym przeważali Polacy, Żydzi i Niemcy, ale odwiedzali je chętnie Rosjanie, Anglicy i inne nacje wspomina pewnego Murzyna, który służył a także jego liberalizm wyznaniowy, protestanci sąsiadowali z katolikami, czasami nawet w tej samej świątyni. Sama Johanna była Niemką, posługiwała się językiem niemieckim, a Gdańsk będący do czasu II rozbioru miastem polskim uważała za swoje miasto ojczyste.

Kamienica pod żółwiem*

W moim mieście rodzinnym, wyznającym religię luterańską, panowała całkowita swoboda wyznania. Pochodzący z Holandii, przeważnie bardzo zamożni menonici … posiadali swoje domy modlitwy, a nieuczeni wyznawcy tej wiary … sprawowali obowiązku kaznodziei i budowali swych wyznawców w serdecznych niedzielnych kazaniach.

Katolicy posiadali żeńskie i męskie klasztory, bez żadnych ograniczeń, jak gdyby żyli w kraju katolickim. Musieli się jedynie zrzec zaszczytnych stanowisk, jak wszyscy ci, którzy nie wyznawali wiary luterańskiej. Nie mogli być nawet nocnymi stróżami.

A jednak papież wykonywał w naszym luterańskim wolnym mieście z dawna wprowadzoną, ale jednak w naszych czasach niepojętą władzę. Nie dość, że pozostający w zbyt bliskim pokrewieństwie protestanci musieli się starać o otrzymanie dyspensy na ślub w rzymskiej Stolicy Apostolskiej, to w środku miasta mieszkał z tytułem oficjała, ktoś w rodzaju nuncjusza papieskiego. …. Udzielał on zakochanym parom, czy to protestanckiego, czy katolickiego wyznania- kościelnego błogosławieństwa w przyległej do swego mieszkania kaplicy królewskiej bez rodzicielskiego pozwolenia i bez oficjalnego wywoływania zapowiedzi. (str. 78)

Gdańsk był też miastem przeciwstawień, gdzie bogaty odziany w malowniczy i wspaniały strój narodowy Polaków pan napotykał nędznych obdartusów odzianych w spodnie i kabat z najgrubszego, niebieskiego płótna, podwiązanego krajką, przy których galernik z Tulonu wyglądał niczym dandys. 

Przedproża ul. Długi Targ

Mała Johanna otrzymała staranne wychowanie, a dzięki wrodzonym zdolnościom miała dużą łatwość w przyswajaniu wiedzy. Jako ciekawostkę podaje, iż nauczono ją jako dziecko języka polskiego, mimo, że nie posługiwali się nim jej rodzice. Wychodzili oni z założenia, że jeśli dziecko przyswoi tak trudny dla cudzoziemca język, to nie będzie miało problemów z nauką innych języków. I tak też się stało.
Sielskie dzieciństwo zakłócone zostało niezrozumiałym dla niej wydarzeniem, a był nim I rozbiór Polski, w którym szczególną rolę odegrały Prusy. Tak wspomina, dzień, w którym rodzice dowiedzieli się o decyzji zaborców.
Tego poranku spadło nieszczęście jak wampir na moje miasto rodzinne, przeznaczone na zagładę, i wysysało z niego szpik przez długie lata aż do zupełnego wyniszczenia! Podział Polski postanowiony w Rosji w 1772 roku, został przeprowadzony niezwykle szybko, a chociaż Wolne Miasto Gdańsk, tylko z zastrzeżeniem pozostawało pod polską opieką, to jednakowoż nadzwyczaj ważna część została mu odjęta. Straszliwa ironia losu wykluczyła je przy grabieży najbliższego otoczenia. Również jakby na urągowisko pozostawiono wolnemu, niegdyś potężnemu miastu hanzeatyckiemu z dawna nadany republikański ustrój, zamykając równocześnie źródło dobrobytu, który stale się kurczył. Na krótki czas pozostały jeszcze tylko pozory życia, zanikające nieuchronnie z każdym dniem. (str.100-101). Zarówno rodzice Johanny, jak i później jej małżonek byli zwolennikami polskich rządów w mieście.

Przedproża na Św. Ducha


Poza rozdziałem W pruskim potrzasku i kilkukrotnym wspomnieniem dewastującej miasto polityki zaborcy Johanna opisuje swoje dzieciństwo i młodość, zajęcia dorastającej panny z dobrego mieszczańskiego domu, modę, architekturę czy zwyczaje panujące w XVIII wiecznym Gdańsku.

Buty noszono jedynie w czasach niepogody. Nawet najstarsi mężczyźni chodzili codziennie w trzewikach i jedwabnych pończochach bez obawy zaziębienia. Pokazywanie się w butach w towarzystwie pań byłoby brakiem dobrego tonu. (str. 211)
Zabawne było, jak fantazja matek miała szerokie pole do popisu, jeśli chodzi o wygląd zewnętrzny synów. Córki ubierano z pewną odmianą panującej mody, ale synowie biegali do szóstego lub siódmego roku życia przebrani cudacznie po karnawałowemu. …. Najbardziej noszony był polski strój narodowy i dla chłopców najwygodniejszy, jeśli tylko nie wpadano na pomysł przebrania sześcioletnich chłopaków za starostów. Istnieli jeszcze miniaturowi husarze, mali Chińczycy, Węgrzy, Tyrolczycy. Dwój spośród moich krewnych wyróżniało się strojem. Jeden jako holenderski marynarz, drugi przebrany za wielkiego sułtana. (str. 211)
Dla mnie, Gdańszczanki z urodzenia, lektura była podróżą w czasie przebytą znajomymi uliczkami. Dużą zaletą książki są ilustracje w przeważającej mierze autorstwa Daniela Chodowieckiego, gdańskiego polsko-niemieckiego malarza i rysownika, a także przypisy Tadeusza Kruszyńskiego (tłumacza). To one pozwoliły zlokalizować miejsca, po których poruszała się Johanna. Dzięki nim kościół Szarych Zakonników okazał się bliskim memu sercu Kościołem Św. Trójcy, do którego uczęszczałam jako młode dziewczę. Ciekawy jest opis spowiedzi, którą odbywało się w specjalnie do tego przeznaczonym pokoju, zwanym izbą pocieszenia. Do pokoju tego stały całe zastępy ludzi skromniejszych stanów, czekające nieraz długie godziny, aby za groszową daninę odbyć spowiedź i otrzymać rozgrzeszenie.

Daniel Chodowiecki Ulica Długa (dziś bez przedproży i drzew - przez to wydaje się szersza)

Zostali odsunięci, bo drzwi otworzyły się dla nas trojga. Nasz duszpasterz siedział jak na tronie w miękkim, wygodnym krześle. Przyklękając na stojącym przed nim klęczniku, odmówiliśmy naszą spowiedź. Ojciec mój ujął ją w krótkie, węzłowate słowa, matka wybrała wiersz z pieśni kościelnej, a ja urywek z Ody Gellerta. (str. 162)
Pobożny nastrój, z którym wstępowałam do Izby pocieczenia, ku memu żalowi zniknął prawie zupełnie, bo choć byłam młoda, to jednak nasuwała mi się wątpliwość, co do słuszności i skuteczności tej uroczyście zakrojonej ceremonii. Przy silnie wpojonym przekonaniu, że wobec Boga wszyscy są równi, już czekający ludzie, których liczba tymczasem powiększyła się znacznie, oddziałali na mnie niepokojąco. … Najbardziej jednak oburzające wydały mi się dukaty, które mój ojciec skrycie, ale nie bez możliwości zauważenia położył na stole stojącym obok kaznodziei, spojrzenie starszego pana w bok, gdy się przekonał, że z powodu mojej obecności dotychczasowa liczba wzrosła należycie o jednego dukata, i pobożnie namaszczony uśmieszek, którym równie skrycie wyrażał zań wdzięczność moim rodzicom. (str. 164).
Gdańskie wspomnienia młodości to ciekawa lektura napisana przez osobę, którą ukształtowało miejsce urodzenia i która całe życie doń tęskniła.

Przedproże na Korzennej Carl Johan Schulz

Jest rzeczą niezaprzeczalną, że kraj i miasto, w którym urodziliśmy się i wychowali, wywiera potężny wpływ na naszą umysłowość i w ogóle na rozwój całej naszej osobowości. U mnie zachodzi jeszcze ten prawie niewiarygodny przypadek, że jedno i drugie, a nawet cały bieg mego życia został uzależniony od tej drobnej okoliczności, że dom moich rodziców stał właśnie w tym, a nie innym miejscu. Gdyby się znajdował o kilka domów wyżej lub poniżej, nawet przy tejże ulicy, byłoby zapewne wszystko ułożyło się inaczej i ja byłabym inna. (str.33). 

Trudno nie zgodzić się z tym wywodem, gdyby nie Gdańsk i ja i paru jego mieszkańców nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy i w tym miejscu, w którym jesteśmy.

* Barokowa kamieniczka zburzona w 1945 roku została odbudowana w 1958 roku, fasada ozdobiona w 1965 r. a pięć lat później zrekonstruowano przedproże w stylu barokowym. Dziś mieści się tu filia biblioteki wojewódzkiej. 

niedziela, 6 września 2020

Urodzinowo - jubileuszowo

 5 września 2010 roku jest symbolicznym początkiem naszego wspólnego wyzwania, tego bowiem dnia ukazała się pierwsza recenzja. 

Nasze wyzwanie skończyło więc 10 lat! I właśnie rozpoczyna jedenasty rok/ sezon. 

Przez te lata pojawiło się całe mnóstwo recenzji, okazało się, że klasyka jest wciąż chętnie czytana przez czytelników. Potem był taki smutny okres, gdy zainteresowanie wyzwaniem i liczba recenzji bardzo spadły, cóż, życie ...

Ale pod koniec ubiegłego roku zjawiła się z entuzjazmem Beata-Montgomery i wspólnie z naszą królową wyzwania - Małgosią-Guciamal opublikowały 17 recenzji, 17 kolejnych ciekawych spostrzeżeń na temat dzieł znanych bardziej lub mniej.

Bardzo serdecznie Wam dziękuję dziewczyny! I mam nadzieję, że w kolejnym sezonie pobijemy ten wynik wspólnie :)