środa, 1 sierpnia 2018

Jego ekselencja pan minister Rougon Emil Zola


Lubię czytać powieści Zoli. Podoba mi się ich naturalistyczny sposób narracji, choć przebrnięcie przez opisy nędzy, plugastwa, ludzkiego okrucieństwa bywa traumatycznym przeżyciem. Jednak jak dotąd nie żałowałam czasu poświęconego książkom Emila. Choć przyznaję, że Opowieści niesamowite, czy Nantas nieco mnie znużyły.
Czytanie Zoli, to trochę tak jak oglądanie wczesnych obrazów Van Gogha, to co widzimy piękne nie jest, ale sposób, w jaki to namalowano, czy opisano może budzić podziw. Mój wzbudził.

Szósty tom cyklu Rougon-Macquartowie to studium homo politicus; obraz mocno odpychający, choć niezwykle prawdziwy. I znowuż geniusz autora przejawia się w tym, iż opisuje on nie tyle konkretnych osobników (choć bohaterowie mają cechy ówczesnych polityków), co pewien zbiór cech, jakie posiada człowiek opanowany żądzą władzy. Polityka dla bohatera i jemu podobnych jest szczeblem do osiągnięcia pozycji społecznej, władzy, pieniędzy, poklasku, kobiet. Bo do polityki wbrew populistycznym hasłom idzie się dla władzy i pieniędzy właśnie.
Eugeniusza Rougon poznajemy w 1857 r., kiedy na skutek intryg politycznych przeciwników zostaje odsunięty z piastowanego stanowiska. Starannie przygotowywana sieć sojuszy garstki „przyjaciół”, których los zależny jest od stanowiska Eugeniusza doprowadza go na szczyty władzy; zostaje ministrem. A wokół niego niczym satelici krążą mający spore potrzeby „przyjaciele”. Ktoś ma sprawę sądową, ktoś inny liczy na pomyślne rozstrzygnięcie sporu o spadek, ktoś czeka na koncesję, a jeszcze inny chciałby otrzymać posadę, są też tacy, którzy nie dla siebie proszą, ale dla innych, a to posag dla panny, którą bezecnie wykorzystał jakiś oficer, a to zapomogę dla znajomego, a to trafikę dla sąsiada….
Odtąd wielkiego Rougon … bawi to, że jest postrachem, że w błogim spokoju grona przyjaciół kuje pioruny, że swymi grubymi pięściami parweniusza okłada naród. „Źli tylko niech drżą, dobrzy niech patrzą śmielej”- napisał w jakimś okólniku; i grał swoją rolę Boga, zazdrosną o swą władzę dłonią jednym niosąc zagładę, innym ocalenie. Czuł przypływ niezmiernej dumy i bałwochwalcze uwielbienie dla własnej siły i inteligencji przeradzało się w formalny kult. Własna osoba była dla niego źródłem nieziemskiej rozkoszy. (str. 218) … Największą przecież rozkosz znajdował Rougon pyszniąc się tryumfem wobec swej kliki. Zapomniał o Francji, o wysokich urzędnikach, których miał u swoich stóp, o rzeszach petentów, którzy oblegali jego drzwi, po to, by żyć wśród niesłabnącego uwielbienia dziesięciu, czy piętnastu bliskich znajomych ze swego otoczenia. Jego gabinet był dla nich otwarty o każdej porze; zgodnie z jego wolą królowali w nim, na fotelach, a nawet przy jego biurku, on zaś twierdził, że lubi, kiedy mu się kręcą pod nogami niby wierne zwierzęta. (str.219).

Wszystko układa się po myśli pana ministra, do czasu, kiedy okazuje się, jak silnym przeciwnikiem jest odrzucona kobieta. Klorynda, kobieta, której pożądał, ale nie na tyle, aby się z nią ożenić, kobieta, której zawdzięczał swój powrót na szczyty władzy dzięki sieci intryg doprowadza do jego dymisji. Co gorsza, Rougon dowiaduje się, iż tej właśnie kobiecie zawdzięczał swą wysoką pozycję.
To jednak nie koniec kariery Eugeniusza. Droga polityka to sinusoida, na której się wznosi, upada i znowu wznosi. Dzięki intrygom, korupcji, nadużyciom, despotyzmowi, okrucieństwu, bezkompromisowi, który zostaje ostatecznie zwyciężony przez pójcie na kompromis wielki niegdyś pan minister powraca w nowej roli. Bo w końcu Eugeniusz wyznaje znaną od renesansu zasadę, iż cel uświęca środki.

..w przeciągu godziny przekreślił politykę całego swego życia i teraz zgodził się na fikcję parlamentaryzmu, by zaspokoić swą wściekłą żądzę władzy (str. 375).
Kiedy czyta się książkę, można odnieść wrażenie, jakby przez te prawie dwieście lat nic się nie zmieniło. Książka dotyczy fikcyjnych bohaterów i zdarzeń, osadzonych w autentycznych czasach II Cesarstwa. Jednakże mechanizmy, jakie opisuje były i są aktualne do dziś. 
Początkowo lektura nie budziła mojego zainteresowania, z uwagi na temat, który jest mi obmierzły i wstrętny nie mogłam wykrzesać z siebie jakichkolwiek emocji. Im jednak dalej zagłębiałam się w nią, tym większą sprawiała mi przyjemność. Doceniam wnikliwość obserwacji, celność sądów, umiejętność ich opisania w sposób, że nawet tak nieciekawy przedmiot obserwacji staje się w końcu zajmujący, no i niezmiernie ulegam urokowi opisów Zoli. Wiem, że niektórych właśnie owe opisy irytują, ja jednak mam do nich słabość. Rozkoszuję się malarskimi opisami osób, rzeczy, zdarzeń. Z przeczytanej właśnie lektury w pamięci zostanie obraz wenty dobroczynnej urządzanej przez panie z towarzystwa.

Na długich pokrytych czerwonym suknem stołach rozłożono towary: było tu więc kilka stoisk z paryskimi wyrobami galanteryjnymi i chińszczyzną, dwa kramy z zabawkami dla dzieci, pełen róż kiosk kwiaciarki, a wreszcie- niczym na podmiejskiej zabawie - „koło szczęścia” pod namiotem. Wydekoltowane, w balowych toaletach sprzedawczynie wdzięczyły się jak handlarki, uśmiechały jak modystki, które namawiają klientelę na stary kapelusz, szczebiotały pieszczotliwie i paplały, a przy tym nie mając pojęcia, wyceniały towary. Zabawiając się tak w panny sklepowe, pozwalały dotykać swych rąk dłoniom pierwszego lepszego nabywcy, a łaskotane ich dotykiem wybuchały wulgarnym chichotem. Tu księżniczka obsługiwała stragan z zabawkami, naprzeciw niej jakaś markiza sprzedawała sakiewki niewarte więcej jak dwadzieścia dziewięć su, nie oddając ich taniej niż po dwadzieścia franków. Obie rywalizowały ze sobą, upatrując triumf swych wdzięków w największym przychodzie, ściągały do siebie klientów, wabiły mężczyzn, stawiały bezwstydne ceny, a potem po zaciekłych targach, godnych rzeźniczek-oszustek, ofiarowywały w naddatku odrobinę siebie samych-koniec paluszków lub widok głęboko rozchylonego stanika- by skłonić nabywcę do poważnych zakupów. Dobroczynność była tu pretekstem. (str. 334). 
Wrażenia po raz pierwszy opublikowałam na moim blogu Moje podróże.