środa, 30 maja 2012

"Ojciec Goriot" Honoré de Balzac

Tytuł: Ojciec Goriot
Autor: Honoré de Balzac
Wydawnictwo: Greg
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 184
Moja ocena: 5/6












W pensjonacie pani Vauquer mieszka dziwny jegomość. Kiedyś bogacz, noszący drogą odzież i koszule z najdelikatniejszego jedwabiu, w czasie trwania akcji jest skończonym biedakiem. Bez reszty oddany córkom, zostaje nazwany ojcem Goriot. To prawdziwy „Chrystus ojcostwa”, dla swoich pociech gotów na największe wyrzeczenia. Czy miłość ojcowska spotka się z wzajemnością, czy wdzięczne córki dadzą ojcu poczucie szczęścia i satysfakcji z życia rodzinnego?

Honoriusz Balzac (1799-1850) jest największym twórcą realistycznej powieści mieszczańskiej. Do jego najwybitniejszych dzieł należą: Eugenia Grandet, Ojciec Goriot, Stracone złudzenia. W latach 1842-1846 wydał cykl zatytułowany Komedia ludzka w szesnastu tomach. Cykl ten jest wyjątkową kroniką życia społeczeństwa francuskiego w tym czasie, który został przedstawiony w ujęciu krytycznym. jest to przeszywający strachem obraz świata, w którym obca jest cnota jedyną wartością jest pieniądz i w którym rządy piastują potężni finansiści otoczeni płaszczącą się zubożałą arystokracją. Niektóre kobiety owej epoki opanowane były szałem próżności i zbytku. W Komedii ludzkiej ma miejsce ponad dwa tysiące osób będących przedstawicielami  w szerokim zakresie, kręgu społeczeństwa ówczesnej Francji. Twórczość Balzaca odegrała epokową rolę w rozwoju powieści, gdyż rozpoczęty został ten kolosalny rozwój powieści, a utrzymuje się on po dzień dzisiejszy.

wtorek, 29 maja 2012

"Kordecki" - Józef Ignacy Kraszewski


"Kordecki pisany był w r. 1850 w Hubinie, a stal się autorowi pamiętnym - przebaczcie - bo pisząc go, miał na karku plaster emetykiem posypany, który najokrutniej narywał. Jeśli więc co w Kordeckim złego jest, winien pewnie po części piekielny ból, który wytrzymywać było potrzeba i starać się pisząc, o nim zapomnieć" [1] pisał JIK w przedmowie do wydania z roku 1874. Niezależnie od tego, czy wynikało to z choroby, czy z powagi tematu: "Kordecki" jest pozycją solenną i możliwie wiernie stara się odwzorować przebieg wydarzeń (choć pozwala sobie na dowolność: minimum dwukrotnie zwiększył liczebność strony szwedzkiej). Na jesieni 1655 wojska szwedzkie zajęły większość Polski centralnej, król Jan Kazimierz wycofał się na z góry upatrzone pozycje na Spiszu (poza granicami kraju), wojska szwedzkie, żeby uniemożliwić mu powrót do kraju obsadziły granicę śląską, przy okazji powstał plan złupienia klasztoru jasnogórskiego. Przeor klasztoru - Augustyn Kordecki, próbował wprawdzie uzyskać od Karola Gustawa nienaruszalność sanktuarium, gdy jednak to się nie udało - zakomunikował, że nie otworzy bram. Rozpoczęła się obrona Częstochowy, która trwała od 18 XI do 27 XII. Epizod ten nie miał być może dużego znaczenia militarnego (w tym samym czasie w Małopolsce zaczynało się już powstanie antyszwedzkie), za to jego wartość propagandowa była nie do przecenienia. Kraszewski stara się pokazać oblężenie od środka. Największymi wrogami obrońców nie byli Szwedzi, ale oni sami. Załoga wielokrotnie chciała się poddać, zdarzały się przypadki zdrady. Kordeckiemu przypadła rola coacha i motywatora. Technik perswazji mógłby się od niego uczyć wspólcześni guru HR. Obrona Częstochowy przywoływana była później jako triumf wiary, w praktyce z tą też było różnie. Trudno się dziwić - sytuacja wszak była ekstremalna. Mimo, że Kraszewski solidnie opracował temat ścigał go jednak w przypadku tej książki pech o obliczu młodszego kolegi po piórze - Henryka Sienkiewicza. Przyszły noblista bezceremonialnie wprowadził do twierdzy częstochowskiej niejakiego Andrzeja Kmicica pseudonim Babinicz i dodał do historii oblężenia efektowną, acz nieprawdziwą historię wysadzenia kolubryny. Ostatecznym ciosem była ekranizacja "Potopu", która sprawiła, że każdy Polak minimum dwa razy w roku może sobie przypomnieć wielkopomną postac pana Andrzeja. Niestety - poczciwy JIK, który próbował ożywić historię Kordeckiego wymyślonym rodzinnym dramatem jednego z obrońców (pomysłowym - chodziło o trójkąt małżeński), został pokonany zniesiony z pola, a o jego książce słyszeli nieliczni. Zdecydowanie nie ma sprawiedliwości w literackim świecie:). [1] "Kordecki", J.I.Kraszewski, Warszawa 1984, s.9

"Barcikowscy" - Maria Rodziewiczówna

Historia dwóch braci, potomków zubożałej rodziny ziemiańskiej. Starszy, przysłowiowy "mózg" i nadzieja całej rodziny, idzie do rosyjskiej szkoły, skutkiem czego po latach zostaje carskim prokuratorem. Młodszy zaś, uznawany przez rodzinę niemal za upośledzonego zostaje gospodarować na resztkach rodzinnego majątku. Po latach jednak okazuje się, że ich losy ułożyły się nieco inaczej, niżbyśmy się tego początkowo spodziewali. Zacznijmy od wad; jest to książka z tezą: jednego z braci autorka skazuje na potępienie, także w tym duchowym sensie, i nieco na siłę doprowadza cały proces do końca. Oczywiście odwrotnie postępuje z drugim z bohaterów. Mimo to w epizodach Rodziewiczówna wychodzi z tych ramek. Uroczy jest opis dzieciństwa rodzeństwa Barcikowskich. Środowisko Rosjan, do którego próbuje się wkupić starszy z braci, opisane jest tak plastycznie, że wielu czytelników miałoby ochotę samemu się do niego wkręcić. Do tego mamy jeszcze zręcznie wplecioną intrygę kryminalną oraz wiarygodnie opisane realia życia w zaborze rosyjskim. Nie wiem, czy w 1900, kiedy to książka została wydana, cenzura zdążyla juz zelżeć w porównaniu z czasami Prusa czy Kraszewskiego, ale widać, że autorka nie musiała chować się za półsłówkami i tematami zastępczymi. No i bardzo dobrze; mało który czytelnik jest teraz w stanie rozwiązywać literackie rebusy.

Conrad i Huxley - dwa spojrzenia na człowieka

Mam do opisania dwie książki. Obydwie z gatunku tych głębokich, co to można magisterkę na ich temat napisać (conajmniej), obydwie zostały mi zresztą wylosowane do czytania w stosikowym losowaniu, inaczej czekałyby na swoją kolej pewnie jeszcze około dekady. Ponieważ ambicji krytycznoliterackich nie mam spróbuję podejść do tematu możliwie prosto i rozprawić się z nim przy użyciu cepa i wideł:). "Opowiadania wybrane" Conrada trochę zachwiały moimi stereotypowymi skojarzeniami z jego twórczością. Po pierwsze bowiem pisze Conrad o morzu (co zresztą jest przyczyna niechęci współczesnych czytelników, bo kogo teraz obchodzą zmagania człowieka z żywiołem?). Tymczasem nic z tego. Na dzień dobry mamy dwa opowiadania o anarchistach ("Donosiciel" i "Anarchista"), żołnierzach kampanii napoleońskich ("Pojedynek" i "Dusza wojownika"), czy też polskich arystokratach ("Il Conde" oraz "Książę Roman"). Jeśli już bohaterem opowieści jest jakiś marynarz (zazwyczaj młody oficer bądź debiutujący kapitan statku), to wcale nie zajmuje się on pływaniem, a raczej kontaktami z płcią przeciwną ("Uśmiech szczęścia", "Freja z Siedmiu Wysp", "Plantator z Malaty"). Zatem morskie historie nie będące jednocześnie zakamuflowanymi opowieściami o pożądaniu znajdziemy w zbiorku aż trzy ("Ukryty sojusznik", "Dla dolarów", "Opowieść").
Druga etykietka, którą przykleja się Conradowi to "moralista". Po lekturze zestawu opowiadań trudno to uwierzyć:). "Donosiciel" i "Pojedynek" nawet zahaczają o poważne tematy (zdrada i honor), ale traktują je w tonie komediowym, który raczej nie wywoła katharsis u czytelnika. Trzy opowiadania poświęcone są tematyce romantycznej. Kilka porusza poważne tematy ("Il Conde" - godność), niejasnego "Ukrytego sojusznika" odczytałam jako zapis halucynacji. Anarchista to frapująca historia człowieka dorastającego do przyklejonej mu negatywnej etykietki. Także słynne "conradowskie dylematy moralne" znajdziemy tylko w opowiadaniach z późniejszego okresu ("Dla dolarów", "Opowieść", "Książę Roman", "Dusza wojownika"). najwyraźniej pisarz z wiekiem coraz bardziej się specjalizował i zawężał tematykę do najbardziej go interesującej.
O dziwo opowiadania mają jednak inny wspólny mianownik. To poszukiwanie sensu życia, pasji, "podążanie za własną legendą" (to sformułowanie Coehlo akurat bardzo mi tu pasuje). Jeśli zaangażujesz w coś swoje serce - wygrywasz, nawet, jeśli świat uzna Cię za przegranego. Jeśli bohaterowi zabraknie jaj i nie dorośnie do sytuacji: wówczas następuje dla niego koniec gry, niezależnie od tego co zrobi i tak będzie skazany do końca życia na plucie sobie w brodę z powodu własnego tchórzostwa i małoduszności w krytycznym momencie.
Słowem: trochę czarno- biały ten świat pisarza. To raczej odświętna literatura, gdy tymczasem codzienność to raczej taplanie się w szarym błotku o różnych odcieniach.
U schyłku życia Conrada, właśnie wtedy, gdy szczególnie rozsmakował się w tematyce moralizatorskiej, zadebiutował Aldous Huxley: potomek utytułowanej dynastii naukowców. W "Kontrapunkcie" zaczął zupełnie z innej strony niż Conrad: od opisu życia zbijającej bąki klasy posiadającej. Bogacze żadnych dylematów moralnych nie wykazują (odpowiedzialne na ich powstawanie procesy psychologiczne wygasły u nich w toku ewolucji kilka pokoleń wstecz). Nie mają też powodu podążania za jakimś celem. Nawet jeśli zajmują się twórczością artystyczną, to osiągnęli już takie wyżyny abstrakcji, że jest im w zasadzie wszystko jedno, czy ich twórczość w zasadzie znajduje jakiegoś odbiorcę. Życie osobiste elit natomiast powinno wprowadzić w głębokie kompleksy bohaterów współczesnych seriali lifestylowych. Twórcy tychże mogliby z tej niemal stuletniej książki przenosić na ekran całe fragmenty (dodając tylko pikantne bądź krwawe szczegóły). Pewnie to dlatego, że jednym z celów książki było przedstawienie ludzkiego życia jako reportażu przyrodniczego. Jednak coś tych bezmyślnych i pozbawionych uczuć bohaterów jednak od zwierząt rózni. Co stanie się, gdy znienacka spadnie na nich cierpienie przekraczające ich siły? Albo, gdy beztroska zabawa w złych chłopców i zepsute dziewczyny pójdzie o kilka kroków za daleko? Huxleya polecam przede wszystkim ze względu na jego zacięcie satyryczne i zmysł obserwacji. Wprawdzie opis obyczajów miał być tylko tworzywem literackim, w które pisarz opakował swoje teorie, ale jak to często bywa: część idei zwietrzała, inne nie każdego zainteresują, natomiast bystre oko, cięte pióro i dar ciekawego opowiadania jest w cenie niezależnie od epoki. Podobno też właśnie w 'Kontarpunkcie" po raz pierwszy zastosowano polifoniczną narrację. Dziś to już standard, ale warto sprawdzić, jak radzili sobie z tą techniką prekursorzy:). Trudno chyba znaleźć dwóch pisarzy, którzy mieliby tak różne podejście do człowieka. zastanawiam się co zadecydowało: pokolenie, pochodzenie (nie tylko narodowościowe, ale i klasowe), doświadczenia życiowe (emigrant a rozpaskudziony delfin), światopogląd? Ciekawe też jak było z odbiorem obydwu książek w czasach ich wydania, która tak naprawdę była czytana, kupowana i doceniona przez brytyjskiego odbiorcę? Słowem: chętnie porozmawiałabym z kimś, kto faktycznie pisał magisterkę na temat brytyjskich pisarzy w okresie tuż po Pierwszej Wojnie Światowej:). Opisany zbiór opowiadań Conrada to "Dziela wybrane" tom VIII, wyd. PIW, Warszawa 1987. Zawiera opowiadania: Donosiciel, Anarchista, Pojedynek, Il Conde, Uśmiech szczęścia, Ukryty sojusznik, Freja z Siedmiu Wysp, Plantator z Malaty, Dla dolarów, Książę Roman, Dusza wojownika, Opowieść. Źródla zdjęć: 1. wikipedia.pl, 2. http://heyoscarwilde.com/?s=Aldous+Huxley 3. http://ksiegarniainternetowa.legnica.pl/

"Kawał literata" - J.I.Kraszewski


Szybki rzut oka na blogowe statystyki nie może kłamać: "Kawał literata" to moja siedemnasta książka JIK-a przeczytana w ramach wyzwania. Niestety przy takiej ilości czuję, że nie tylko przyjemność z lektury już nie taka, jak rok temu, ale i recenzje pewnie obniżają loty. Ile razy bowiem można np. zachwycać się warsztatem pisarza w obszarze stylizacji językowej (ach te makaronizmy w ośmiu językach!). W "Kawale.." znajdziemy nader współczesne wynalazki językowe. Czy "pewnissimo" nie jest przypadkiem z tej samej stajni co "luknąć"? Coraz mniej mam ochotę także kolejny raz powtarzać argumentów o celnej charakterystyce postaci, miłej czytelnikowi złośliwości w wyciąganiu ich wad i słabostek a także o umiejętnym budowaniu klimatu epoki.... Na "Kawał literata" trafiłam w zasadzie przypadkiem. Zachęcona opisami nutty - innej uczestniczki wyzwania, chciałam spróbować jak Kraszewski radzi sobie z literaturą faktu. Pobieżny rzut oka na pierwsze strony książki sugerował, że będzie ona zbiorem szkiców z dziejów Akademii Bialskiej (pierwszej ze szkół, do której uczęszczał pisarz). Tymczasem ta powieść obyczajowa z czasów stanisławowskich miała być chyba wariacją na temat losów polskiego Dyla Sowizdrzała. Ośmioletni Tomko Chełmowski, syn kalefaktora Akademii Bialskiej (woźnego, w którego zakres obowiązków wchodziła także egzekucja kar cielesnych na wychowankach szkoły) zostaje sierotą. Dyrekcja szkoły zamierza wysłać chłopca na wieś, aby tam rozwijał się w szlachetnej sztuce pasania gęsi, ostatecznie zwycięża jednak opcja zostawienia go w szkole jako paupra - ubogiego ucznia. Chłopiec wykorzystuje swoją szansę o tyle, że po ośmiu latach, jako ledwo piśmienny absolwent czwartej klasy rusza robić karierę w okolicznych dworach szlacheckich. Łączy przyjemne z pożytecznym uwodząc przy okazji szlacheckie córki przy pomocy swojego (wątpliwego) kunsztu poetyckiego, trudno się dziwić, ze z kolejnymi pracodawcami rozstaje się burzliwie. W końcu "spalony" na Podlasiu, rusza okazją do Warszawy. I nie będzie tam bynajmniej szlifować bruków. Bazując wyłącznie na swojej monstrualnej pewności siebie zahaczy nawet o królewski dwór. W zasadzie Tomko to nie żaden sowizdrzał, a prototyp Nikodema Dyzmy. Po raz kolejny potwierdza się teza, że JIK to ojciec polskiej powieści, nie przypuszczałam tylko, że jego wpływy sięgały aż tak daleko w przyszłość:). Na plus czasom stanisławowskim należy zapisać fakt, że nikt nie dopuścił Tomka do sfer gospodarczo - politycznych, pozostawiając mu buszowanie na niwie artystycznej (oraz oczywiście uwodzenie majętnych kobiet). Natomiast gdyby tak go przenieść w dzisiejsze czasy telewizyjnych show i marketingu politycznego - strach się bać:). Polecam tym, którzy mieliby ochotę poznać Kraszewskiego w wydaniu komediowym:). Źródło zdjęcia: allegro

"Zadora" - J.I.Kraszewski

"Zadora" Józefa Ignacego Kraszewskiego. Tak się składa, że nie dość, że jest to utwór krótki, to jeszcze opublikowany w jednym tomie z niedawno przeze mnie opisywanym "Kawałem literata". Obie historie łączy wiele: akcja rozgrywa się w czasach stanisławowskich, a główni bohaterowie są absolwentami Akademii Bialskiej (szkoły, której absolwentem był także sam Kraszewski). Jacek Zadora jest jednak całkiem inną osobą niż Tomek Chełmowski (alias Dyzma). To chłopak skromny, pracowity, pisarz na dworze księżnej Elżbiety Sapieżyny. Nie jest jednak zasuszonym i zakurzonym potencjalnym nosicielem prątków Kocha, a chłopem na schwał, dlatego też przyciąga liczne damskie spojrzenia. Interesuje się nim panna Dorota - nie pierwszej już mlodości zaufana księżnej oraz Basia - młoda wojszczanka. Jacek, mimo, że wyraźnie ciągnie go do Basi, Broni się jednak przed jednoznacznymi deklaracjami. Unika także wyjazdów służbowych, awansów, rzucania się w oczy... Jaka jest jego tajemnica?
Otóż Jacek jest nosicielem wstydliwej choroby - ma mianowicie złą krew. Niczym biały Murzyn (czy też Afroamerykanin;) w Ameryce czasów segregacji rasowej może funkcjonować w "lepszej" warstwie społeczeństwa, jednak jest wciąż narażony na demaskację. wystarczy przecież, że komuś przyjdzie do głowy pogrzebać w archiwach... Kim w zasadzie jest Jacek? Czy kiedykolwiek uda mu się żyć, tak, jak chce i z kobietą, którą sam wybierze? Kolejna ciekawa historia potwierdzająca talent JIK-a do wymyślania fabuł.

"Haori" - Inoue Yasushi

Literacki drobiazg na temat zdrady, o którym nie będę się nadmiernie rozpisywać - lepiej przeczytać 60 stron książki, niż moje wypociny:). To historia nielegalnej miłości rozpisana na trzy głosy: Żony, Kochanki i jej Córki. Z wypowiedzi kobiet dowiemy się niemal wszystkiego na temat korzyści płynących ze zdrady, ceny, którą trzeba za nią zapłacić, jak wpływa ona na otoczenie, o usprawiedliwieniach i psychologicznych protezach, jakich szukają i zdradzani i zdradzający. A gdy będziemy wiedzieli już na ten temat niemal wszystko, nie zapomnijmy o postaci Mężczyzny. Autor znacznie skrócił jego "czas antenowy" więc łatwo przeoczyć jego postać. A historia z jego perspektywy również jest ciekawa. Książka bardzo wnikliwa, a dzięki tematyce wcale nie jest hermetycznie "azjatycka". Polecam odszukanie jej w bibliotece, zanim jacyś nadgorliwcy wyślą ją na przemiał. 

niedziela, 27 maja 2012

Cudzoziemka Maria Kuncewiczowa

Wydawnictwo Prószyński i S-ka, Rok wydania 2005, ilość stron 224 Od chwili przystąpienia do Wyzwania Marzec z Marią i przeczytania u Lirael jej zachwytów nad twórczością Kuncewiczowej i ja poszukiwałam takiej książki, która poruszy we mnie jakieś czułe struny, która porwie tak bezwarunkowo i do końca, która sprawi, że powiem to jest TO. Po nazbyt moim zdaniem metaforycznej Twarzy mężczyzny, po ciekawym Tristanie 1946, po dobrych Przezroczach trafiłam w końcu na Moją Kuncewiczową. Ta książka wciągnęła mnie od pierwszej strony i myślę, że zapadnie w mojej pamięci na długo. A wszystko to za sprawę głównej bohaterki - Róży. Cóż to za wyśmienity portret psychologiczny kobiety nieszczęśliwej, niespełnionej, zawiedzionej, kobiety niekochanej i niepotrafiącej kochać, kobiety irytującej, ziejącej jadem nienawiści do wszystkich i wszystkiego poza muzyką. Róża nie wzbudza uczucia sympatii, przeciwnie Róża irytuje. Zawsze interesowało mnie skąd się bierze taka zajadłość i nienawiść do życia w tych pozornie miłych i cudownych kobietach. Jakie nieszczęście sprawia, że wrażliwa kobieta (w tym przypadku utalentowana artystka, kobieta wielu zalet i umiejętności) zamienia w piekło życie męża, dzieci i swoje własne. Czy coś usprawiedliwia Różę w jej nienawiści do męża, że okazał się nie być NIM (wyidealizowanym niedoszłym kochankiem), do dzieci, że nie są JEGO dziećmi (i tak bardzo przypominają ojca), do ludzi wokół, że nie potrafią zrozumieć kobiety, artystki, cudzoziemki, do świata wreszcie, że nie tańczy tak, jak mu ona zagra. Róża, jako młoda dziewczyna przeżyła trzy „tragedie”. Musiała opuścić ziemię, na której się urodziła i gdzie spędziła młode lata, została opuszczona przez młodzieńca, w którym ulokowała pierwsze uczucia, została zawiedziona przez nieodpowiedzialnego nauczyciela muzyki, który złamał jej artystyczną karierę. Czy to dużo? Dla młodej, wrażliwej osoby niemało. Ale czy to powód, dla którego można by zamienić życie w piekło? Róża postanawia odtąd żyć zemstą. Za swoje „zmarnowane życie”, za brak uczucia, za złamaną karierę dręczy wszystkich wokół, a skoro najłatwiej skrzywdzić najbliższych to oni stają się jej ofiarami. Adam dobry, kochający, troszkę niezaradny życiowo człowiek żyje w ciągłym strachu przed każdym nowym dniem, przed gniewem, histerią, irytacją, złością, napastliwością żony, której ulubionym zajęciem wydaje się dręczenie męża, wyśmiewanie go, pogardzanie nim. Dzieci wychowywane w poczuciu winy nie potrafią wyzwolić się spod dyktatury i terroru matki. Z jednej strony się jej boją, a z drugiej pragną zasłużyć na jej aprobatę, jej miłość, Róża je zarówno przeraża, jak i fascynuje. Róża, jest jak tornado, które niszy wszystko co spotka na swojej drodze. A jej niszczycielska siła polega na tym, że najbliżsi nie są w stanie wyzwolić się spod jej wpływu nawet, jeśli zdołali założyć własne rodziny i ograniczyć kontakty do minimum. Najbardziej dramatycznym wydaje się to, iż „pozorna przemiana Róży” (uświadomienie sobie, jak bardzo skrzywdziła swoich bliskich) bardziej ich przeraża niż uspokaja. To przypomina mi strach człowieka ciężko chorego przed myślą, że mógłby wyzdrowieć, kiedy on już pogodził się z tym, że nie ma nadziei na jakąkolwiek zmianę. W tym przejawia się cały paradoks sytuacji szantażu w rodzinie; ofiary nie pragną niczego więcej, jak wyzwolenia, ale kiedy pojawia się nadzieja, że mogłoby do niego dojść one nie potrafią w to uwierzyć. Największe wrażenie zrobiło na mnie stwierdzenie Róży „jak ja mogę umrzeć, skoro wcale jeszcze nie żyłam”. Jeśli Róża naprawdę uświadomiłaby sobie do czego doprowadziło jej postępowanie, może zrobiłoby mi się jej troszkę żal. Jednak trochę mało wiarygodne wydaje mi się zakończenie powieści. Pomimo to książka moim zdaniem wspaniała i obok Gron gniewu Steinbecka najlepsza, jaką w tym roku przeczytałam. Moja ocena 6/6

czwartek, 10 maja 2012

Chłopi Władysław Rejmont

Czy jest osoba, która nie przeczytała Chłopów? Za moich czasów licealnych była to lektura obowiązkowa, wszystkie cztery tomy. Lektura, której nie wypożyczyłam w porę z biblioteki a potem usiłowałam przeczytać w ciągu weekendu, co jak wiemy jest niewykonalne. Ponieważ nauczycielkę języka polskiego miałam wymagającą denerwowałam się, że zostanę przyłapana na nieznajomości lektury. Udało mi się przez weekend przeczytać półtora tomu, a następnie w trakcie tygodnia omawiania książki doczytać (przekartkować pozostałe dwa i pół tomu). I tak skończyłam szkołę bez gruntownej znajomości Chłopów (jakkolwiek by to zabrzmiało dwuznacznie). I szczerze mówiąc nie czułam z tego powodu dyskomfortu. Dopiero niedawno przeczytana Ziemia obiecana zmieniła moje zdanie na temat Reymonta. Chłopi to powieść, za którą, jak podają niektóre źródła Reymont otrzymał literacką nagrodę Nobla w 1924 r. W zeszłym miesiącu skończyłam słuchać audiobooka. I jakoś nie mogłam się zebrać za napisanie tej recenzji i to wcale nie dlatego, aby mi się nie podobało. Wręcz przeciwnie jestem pod wrażeniem bogactwa treści, języka powieści, malowniczości. Nie będę opisywała fabuły, bo ta znana jest zapewne, jeśli nie z lektury, to z filmowej adaptacji powieści ze wspaniałymi rolami; Władysława Hańczy, Emilii Krakowskiej, Ignacego Gogolewskiego. Fabuła nie jest tutaj rzeczą najistotniejszą, ona służy jedynie ukazaniu tego, co jest esencją powieści. Jest to przekrojowa opowieść o społeczności zamieszkującej wieść Lipce pod koniec XIX wieku. Akcja utworu obejmuje cztery pory roku i ukazuje życie mieszkańców wsi determinowane naturą. To ona wyznacza rodzaj zajęć wykonywanych przez Lipczan. A każdą z pór roku wyróżnia nie tylko pogoda, ale także święta liturgiczne i obrzędy. Takich opisów Wielkanocy, jak u Reymonta daleko by szukać w naszej literaturze. Reymontowskie Lipce to wieś barwna i ciekawa, wieś, którą chętnie się odwiedza. O jakże mi się podobały te jarmarki, te zabawy w karczmie, te procesje, na których aż skrzy się od kolorowych; wstążek, korali, chustek, zapasek, pasiastych spódnic, haftowanych bluzek. Pełno tam opisów strojów, tańców, zwyczajów, przypowiastek, zagadek. Ale Reymontowskie Lipce to nie jest cepelia; to nie tylko pisanki, wycinanki, piękne stroje i zwyczaje, Lipce to przede wszystkim ludzie. Ludzie prymitywni, zezwierzęceni, prości, aby nie napisać dosadniej. No tak, ale można by powtórzyć za bohaterką Orzeszkowej - skąd oni mają być inni, skoro tacy są zubożeni i tacy niewykształceni. Trudno ich winić za brak wyższych uczuć. Tam wszyscy walczą ze wszystkimi; ojciec z synem, siostra z siostrą, dzieci z matką, krewni z krewnymi. I walczą o wszystko; od morgów poczynając, na starej pierzynie kończąc. Tam liczy się tylko instynkt przetrwania. W tym naturalistycznym spojrzeniu przypomina mi Reymont Zolę i jego Germinal. Chociaż czytałam o zarzutach dotyczących błędów narracyjnych polegających na myleniu języka narracji używanego przez poszczególnych bohaterów - ja byłam zachwycona gwarą przedstawioną w powieści. Te wszystkie; a dyć, a juści, mojściewy, wama, mę, me, jucha, swynia, podczas czytania i długo jeszcze po lekturze kołaczą się w głowie. A słynne- ja wójt wama to mówię stanowi do dzisiaj ulubione powiedzenie mojej koleżanki, kiedy chce nas do czegoś przekonać. Czytając Chłopów miałam przed oczyma Lipczańską wieś, jak żywą, wraz z jej pejzażem, mieszkańcami, ich sposobem mówienia i myślenia, z ich naiwnością i zawziętością, ich głupotą i ich walką o przetrwanie. Oczywiście na temat Chłopów można by napisać całe opracowanie, bo to powieść wielopłaszczyznowa, bogata, ważna, piękna, ale moje opisy i tak nie są w stanie oddać uroku, jakim będzie zapoznanie się z powieścią. I nie obawiajcie się, Chłopi wcale nie są nudni. Gorąco polecam. Moja ocena 5,5/6 Wczoraj była 145 rocznica urodzin Władysława Reymonta, co zmotywowało mnie do zamieszczenia krótkiej notki na temat wysłuchanej lektury. I mały fragment opisu jarmarku: Jarmark był wielki, co się zowie, narodu skupiło się tyla, że i przejść było niełatwo, a już w rynku pod klasztorem to Boryna przez siłę pchać się musiał, taki gąszcz się czynił między kramami. Było też tego, że ani przeliczyć, ni objąć - gdzieby zaś tam kto poradził. A najpierwej te płócienne, wysokie budy, co stały wzdłuż klasztoru we dwa rzędy, zapchane całkiem towarem kobiecym - a płótnami, a chustkami, co wisiały na żerdkach i jako te maki były czerwone, że aż się w oczach ćmiło, a drugie zasię całkiem żółte się widziały, a insze buraczkowe... i kto je tam wszystkie spamięta! A dzieuch i kobiet pełno tu przed nimi, że i kija nie było gdzie wrazić - która targowała i wybierała sobie, a drugie aby ino popatrzeć i oczy se ucieszyć ślicznościami. A potem znów szły kramy, co się aż lśniły od paciorków, lusterek, szychów, a wstążek, a kryzków onych na szyję, a kwiatuszków zielonych, złotych i różnych... a czepków i Bóg ta wie czego jeszcze. Gdzie znowu święte obrazy przedawali w pozłocistych ramach i za szkłem, że choć stały pod ścianami albo i zgoła na ziemi leżały, a szedł od nich blask, że jaki taki do czapki sięgał i znak krzyża czynił świętego. Ostatnio jakoś nie mam serca do recenzowania, zdecydowanie lepiej idzie mi czytanie.

środa, 9 maja 2012

Powitanie

Witam na blogu i mam nadzieję, że zmobilizuje mnie do czytania klasyki:)
Moja znajomość tematu ogranicza się do lektur szkolnych, z których już nawet niewiele pamiętam.
Plany na najbliższą przyszłość to odświeżyć znajomość z Reymontem, Prusem,  poznać Kraszewskiego.
Ostatnio wraz z dziećmi wróciłam do twórczości Konopnickiej. Uzupełnieniem lektury były odwiedziny w muzeum w Bronowie, gdzie Konopnicka mieszkała kilka lat i tworzyła.
Więcej o wycieczce na moim blogu: Konopnicka