niedziela, 22 kwietnia 2012

Łuk Triumfalny Erich Maria Remarque

Wydawnictwo De Agostini Polska Rok wydania 2002 Napisana w 1945 r. Ilość stron-448 Poleconej mi w trakcie konkursu z Paryżem w tle książki Remarqua szukałam od pół roku. Po lekturze „Na zachodzie bez zmian” nie miałam wątpliwości, że Łuk tryumfalny muszę przeczytać. Dodatkowym argumentem za przeczytaniem była rekomendacja Nemeni, na której opiniach polegam prawie, jak na własnych. Paryż w powieści Remarqua nie jest to Paryż ckliwy, romantyczny, impresjonistyczny, rewolucyjny, Paryż z folderów katalogów biur podróży, czy Paryż, do jakiego przyzwyczaiła mnie dotychczasowa lektura powieści z miastem w tle. W „Łuku Triumfalnym” mamy do czynienia z Paryżem nocnych lokali, burdeli, nielegalnych uchodźców i legalnych imigrantów. A wszystko to dzieje się w przededniu wybuchu drugiej wojny światowej. Przełom roku 1938 i 1939 - w Niemczech rządzą naziści, w Hiszpanii – faszyści, w Paryżu niektórzy żyją złudzeniami i nadziejami, iż to wszystko „jakoś” się rozwieje, oni wietrzą świetny interes i zawierają kontrakty na dostawy broni i żywności, a jeszcze inni próbują korzystać z życia, ile się da, żyć na zapas. Polityczni uchodźcy żyją w oczekiwaniu na kolejną wojnę, która położy kres ich sytuacji zawieszenia pomiędzy uciekaniem, ukrywaniem się, a deportacją lub samobójstwem. Główny bohater, o przybranym nazwisku Ravic, jest niemieckim uchodźcą. Po ucieczce z obozu koncentracyjnego w Niemczech żyje w poczuciu tymczasowości, bez nazwiska, bez dokumentów, bez legalnego meldunku i bez prawa wykonywania zawodu, za to z bagażem traumatycznych. W zamian za niewielkie wynagrodzenie, nielegalnie, w zastępstwie francuskich lekarzy, wykonuje operacje. Pewnego dnia wracając do hotelu dla uchodźców spotyka Joannę, którą ratuje przed popełnieniem samobójstwa. Ich znajomość staje się początkiem uczucia. Okoliczności jednak nie sprzyjają pielęgnowaniu związku. Jak żyć normalnie, kiedy wszystko wokół zapowiada kolejną wojnę. Ledwie dwadzieścia lat minęło od poprzedniej, a już na horyzoncie pojawiają się czarne chmury nadciągającego faszyzmu. Bohaterowie świadomi czekającego ich kataklizmu są wobec niego bezsilni. Obezwładnieni obawą przed niewiadomą próbują korzystać z ostatnich dni wolności, normalności, codzienności. Próbują żyć normalnie, chodzą do knajp, kina, dokonują zakupów, jeżdżą na wycieczki, grają w kasynach, ale gdzieś w tle wyczuwa się napięcie i strach. Chwytają się zwykłych, banalnych spraw. Można odnieść wrażenie, że próbują wczepić się w te ostatnie chwile spokojnego bytowania pazurami i wyszarpać z nich tyle, ile się da. Remarque świetnie uchwycił nastrój ostatnich dni wolności i tej pozornej normalności. Łuk Triumfalny to powieść o ludziach i o mieście. Dla mnie bez Paryża historia Ravica i Joanny nie byłaby tak interesująca, a bez historii Ravica i Joanny Paryż nie miałby swojego uroku. Miasto i ludzie współtworzą tę powieść. Podobają mi się postacie bohaterów; żywe i pełnokrwiste, czasami irytujące, a czasami wzbudzające sympatię. Bohaterowie postawieni w sytuacji bez wyjścia walczą z losem, choć mają świadomość, iż jest to walka skazana na przegraną. A kiedy upadają, podnoszą się i walczą dalej. Choć są i tacy, którym zabraknie sił na powstanie. Momentami irytowało mnie zachowanie Joanny, ale z czasem zaczynałam je rozumieć. Podobają mi się także postacie drugiego planu; Morozow, Rolanda, Janek. Paryż jest tu obecny nie tylko nazwami ulic, pomników, budowli, miejsc, ale przede wszystkim jest tu klimat miasta. Choć jest to Paryż, jakby zasnuty mgłą i pajęczyną szarości (mimo występowania także słonecznych dni), to nie da się go pomylić z żadnym innym miastem. Akcja toczy się wokół Łuku Triumfalnego (pomnika zwycięstw Napoleona), Pól Elizejskich ze słynną kawiarnią Foucheta, Monmartru, Luwru, Lasku Bulońskiego, Ogrodów Luksemburskich. Remarque ukazuje także absurdy demokracji. Ravic jako nielegalny uchodźca nie ma prawa przebywania w Paryżu, ale nazistowscy „turyści” (czyt. szpiedzy) są tu mile widziani. Tytułowy Łuk Triumfalny to symbol nie tylko zwycięstw Napoleona, to przede wszystkim symbol triumfu człowieczeństwa nad bestialstwem i kolejny manifest przeciwko absurdowi agresji i totalitaryzmu. Wiek, w których przyszło żyć bohaterowi jest, jak sam mówi „najbardziej wszawym, splugawionym krwią, bezbarwnym, tchórzliwym, brudnym wiekiem”, a jednak zapytany, w jakim wieku chciałby żyć, gdyby mógł wybierać, odpowiada, że właśnie w tym. Na zakończenie jeden cytat na temat miłości: Miłość? Ileż to słowo oznacza. Od najlżejszej pieszczoty naskórka do największego podniecenia wewnętrznego, od tęsknoty za rodziną do śmiertelnego spazmu, od nienasyconej żądzy do walki Jakuba z aniołem. Oto idę- myślał- człowiek po czterdziestce, który przeszedł niejedną szkołę, nabył wiedzy i doświadczenia, padał i znów się podnosił, przepuszczony przez filtr czasu, zimny, krytyczny. Nie chciałem miłości, nie wierzyłem w nią, nie przypuszczałem, że ją jeszcze napotkam, a oto przyszła i całe moje doświadczenie i wiedza na nic, miłość pali mnie tylko mocniej. A cóż płonie lepiej w ogniu uczucia niż suchy cynizm i nagromadzone drewno krytycznych lat? Miłość nie zawsze jest radosna. … Dlaczego tak się z nami dzieje? I ja tego nie wiem. Może dlatego, że już nie mamy się czego trzymać. Przedtem miało się wiele rzeczy; bezpieczeństwo, podstawy, wiarę, cel, wszystkie te przyjazne podpory, na których można się było wesprzeć, kiedy nami wstrząsała miłość. Teraz nie mamy nic, najwyżej trochę rozpaczy, trochę odwagi, w wokoło nas i w nas obcość. Miłość pada na nią jak pochodnia na słomę. Nie ma nic prócz miłości, więc i ona jest inna, dziksza, ważniejsza, niszczy wszystko dookoła. Nie trzeba dużo myśleć, w ogóle w naszej sytuacji nie trzeba za dużo myśleć. Dla mnie to jedna z lepszych książek z Paryżem w tle. Moja ocena - 5/6

poniedziałek, 9 kwietnia 2012

Tristan 1946 Maria Kuncewiczowa

Po książkę sięgnęłam dzięki wyzwaniu Miesiąc z Marią. Wyzwanie spowodowało wysyp recenzji książek jednej z ulubionych pisarek Lirael, dlatego, aby się nie powtarzać dziś jedynie parę refleksji, które przyniosła lektura. Zanim przeczytałam (wysłuchała) „Tristana” Marii Kuncewiczowej nie znałam starej celtyckiej legendy. Nie przeszkadzało to jednak w odnalezieniu stycznych pomiędzy powieściowymi wątkami i tragiczną historią kochanków. W rok po wojnie, mieszkająca w Anglii Wanda oczekuje przybycia z Polski swego dorosłego syna Michała. Wanda jest pełna obaw, czy uda jej się nawiązać kontakt z młodym mężczyzną, który przeżył piekło wojny, powstania, obozu. Wanda nigdy nie umiała zaprzyjaźnić się z synem, nie potrafiła mu wybaczyć, tego, że wiele lat temu opowiedział się w konflikcie pomiędzy rodzicami po stronie ojca. Nie potrafiła zrozumieć, jak mógł wybrać zamiast bezpiecznej emigracji z matką niebezpieczne życie w kraju. Michał - Tristan, schorowany, wyniszczony psychicznie dwudziestodwulatek poznaje w Kornwalii Kasię – Izoldę i chcąc ratować dziewczynę (studentkę psychologii) przed beznadzieją i pustką życia zawozi ją do starego profesora Bradleya – króla Marka. Młodzi zakochują się w sobie, lecz, jak chce legenda nad ich losem ciąży jakieś fatum. A może to nie fatum, tylko strach, obawa, niedowierzanie, iż to im mogła się przydarzyć miłość, że to oni mogliby normalnie, szczęśliwie żyć. „Tristan” to przede wszystkim powieść psychologiczna o skomplikowanych losach ludzi doświadczonych przez hekatombę II wojny światowej, ludzi okaleczonych nie tylko fizycznie, ale i psychicznie, ludzi, którzy próbują „normalnie” żyć. Tyle, że po takich doświadczeniach nie można żyć normalnie. Toteż trudno nazwać normalnymi zachowania bohaterów. Są rozchwiani emocjonalnie, niestabilni psychicznie, miotają się i nie potrafią uwierzyć, że to co się im przytrafiło może trwać nadal, że nikt im tego nie odbierze. Może dlatego ich zachowania są tak irracjonalne i dziwaczne. Powroty i ucieczki, próby samounicestwienia, walka, poddanie i bunt, apatia i agresja. Bohaterowie, których trudno zrozumieć, a jeszcze trudniej polubić, ale bohaterowie wyraziści i nieszablonowi, bohaterowie o skomplikowanym życiu wewnętrznym. Powieść w swej warstwie fabularnej trochę przypomina mi powieść Singera Cienie nad rzeką Hudson. W przeciwieństwie do Przymierza z dzieckiem (mojej pierwszej książki M.K) w Tristanie spodobał mi się język powieści, poetycki, ale nie nadmiernie metaforyczny. To właśnie ten poetycki język nadaje lekkości ciężkiej w swym wydźwięku fabule. Mnie się książka bardzo podobała. I jeszcze jedno a propos wydania. Książki wysłuchałam (w może właściwiej byłoby napisać słuchowiska wysłuchałam) w formie audiobooka. Wiele już na blogach padło argumentów za, a chyba jeszcze więcej przeciw audiobookom, że to nie prawdziwe książki, że nie pachną farbą drukarską, że nie szeleszczą papierem, że nie uczulają kurzem, że wysłuchanie nie umywa się do przeczytania. Nie mam zamiaru nikogo ani przekonywać, ani odwodzić, chcę jedynie napisać, że czasami audiobook może podnieść wartość książki, a to za sprawą osoby lub osób czytających a także za sprawą możliwości, jakie daje technika. Słuchanie audiobooka Tristan 1946 mnie sprawiło mi dużą przyjemność, gdyż poza warstwą literacką miałam możność poznania pięknej interpretacji powieści Elżbiety Kijowskiej i Mariusza Benoit. Dodatkową zaletą audiobooka był podkład muzyczny (klasyka). Moja ocena powieści 5/6. I tym sposobem zamiescilam moja 60 ta recenzje klasyki :) Troche tego ostatnio przeczytalam, zdarzylo mi sie nawet dwa razy zamiescic jedna recenzje (na szczescie zauwazylam to, choc po pol roku i usunelam drugi wpis).

sobota, 7 kwietnia 2012

"W kleszczach lęku" Henry James

Ciężka sprawa z tym Jamesem. Dotychczas miałam do czynienia, i bardzo dawno, z Daisy Miller, która specjalnie mnie nie zachwyciła, ale wydawała się solidną, chociaż dość typową, powieścią realistyczną. Teraz postanowiłam skubnąć jego dłuższe opowiadanie (ok. 120 stron) pt. W kleszczach lęku (The Turn of the Screw). Niestety moje skubanie przerodziło się w okazjonalne i coraz bardziej niechętne dogryzanie.

Zaczyna się naprawdę ciekawie. Podczas spotkania kilkorga przyjaciół, jeden z mężczyzn twierdzi, że zna przerażającą historię, o której kiedyś opowiedziała mu pewna kobieta. Wznieciwszy zainteresowanie odmawia jednak jej zrelacjonowania twierdząc, że uprzednio musi pojechać po rękopis, autorstwa tejże kobiety, otrzymany przed jej śmiercią, z którego będzie swoim znajomym czytał. Po tym wprowadzeniu, kiedy to mężczyzna wreszcie go przytaszczył, „słuchamy” już tylko rękopisu.

Bohaterka jest guwernantką, która zgłasza się do opieki nad siostrzenicą i siostrzeńcem pewnego mężczyzny na stałe przebywającego w Londynie, który nie interesuje się wychowaniem dzieci, a ponadto nie życzy sobie, żeby informowano go o jakichkolwiek problemach.Dzieci, wraz z opiekunką – panią Grose, przebywają w dworku Bly. Gdy guwernantka tam się zjawia jest zachwycona dziewczynką, Florą, jej przykładnym zachowaniem i słodyczą. Ma nadzieje, że chłopiec, który ma wkrótce wrócić ze szkoły na wakacje, będzie równie grzeczny. Na dzień przed jego przybyciem otrzymuje jednak list, że chłopca wydalono ze szkoły. Wyobrażenia o tym, jak paskudny charakter musi mieć chłopiec zostają rozwiane przez jego nienaganne zachowanie i błyskotliwość. Wkrótce jednak sielanka opieki nad dwoma aniołkami zostaje przerwana przez pojawiające się zjawy, najpierw mężczyzny, potem również i kobiety – byłej guwernantki, Miss Jessel...

Tak, to historia o duchach. Prawda, że wydaje się interesująca? Guwernantki, dworki, duchy. Miałam ochotę na taki klimat, wprowadzający rozdział dał mi nadzieję na niesamowitą lekturę. Więc co było nie tak? W kleszczach lęku okazało się opowieścią okrutnie nudną. Już dawno nie wynudziłam się tak na żadnej książce. Styl jest paskudnie rozwklekły, zdaje się, że James przesadził w charakteryzacji „stylu zapisków dziwnej guwernantki”, bo nie wydaje mi się, żeby to był jego styl domyślny. Zakończenie jest otwarte i powinno dawać do myślenia, ale jest tak pogrzebane pod warstwą kilometrowych, stokrotnie złożonych (a jednak, w angielskim, jest to możliwe) zdań i zawikłanych refleksji. Wydaje się, że to jedna z tych książek, które się dobrze interpretuje na zajęciach z literatury, ale czyta się wręcz potwornie, chociaż muszę przyznać, że to naprawdę piękna angielszczyzna. Nie mam problemu z literaturą klasyczną, był czas, kiedy czytałam tylko taką. W obu językach – po polsku i po angielsku. Wydaje mi się jednak, że można było 100-150 lat temu pisać piękną angielszczyzną, ale do rzeczy i jaśniej. Cóż, albo nie czytałam klasyki już bardzo długo, albo akurat ten Henry James mnie w tym momencie przerósł. Być może lepiej by mi poszło z polskim tłumaczeniem? Polecam jedynie ogromnym fanom powieści gotyckiej i klasyki.

Zapraszam na mojego bloga.

środa, 4 kwietnia 2012

Przygoda w biblijnych dekoracjach

Na początek pytanie filmowe będzie - który film otrzymał najwięcej statuetek Oscara? Od razu powiem, że tych statuetek było aż 11.
Okazuje się, że takich filmów było w historii tej nagrody aż trzy - "Władca Pierścieni. Powrót króla" w 2003, "Titanic" w 1997 oraz "Ben Hur" w 1959 roku. O ile dwa pierwsze filmy są dosyć rozpoznawalne nawet przez młode pokolenie o tyle "Ben Hur" pokrył się już kurzem zapomnienia, a szkoda, bo chociaż to hollywodzka superprodukcja to naprawdę piękny film. No może trochę długi, bo ponad 3 godziny, ale mijają one nie wiadomo kiedy.
Coraz mniej osób wie również, że film jest ekranizacją powieści pod tym samym tytułem, którą w 1880 roku wydał Lewis Wallace. Książka niemal natychmiast stała się światowym bestsellerem - dla przykładu pierwsze polskie wydanie ujrzało światło dzienne w 1889 roku.

Autor był amerykańskim wojskowym i dyplomatą. Brał udział w wojnie meksykańskiej oraz wojnie secesyjnej po stronie Unii, wsławił się obroną Waszyngtonu przed wojskami Konfederacji, za co otrzymał stopień generała. Jeśli chodzi o karierę dyplomatyczną to był gubernatorem stanu Nowy Meksyk w latach 1878 - 81, a przez jakiś czas piastował urząd  ministra pełnomocnego rządu Stanów Zjednoczonych w Turcji na dworze sułtana Abd-ul-Hamida II.  
Jednak to nie zasługi wojenne ani nie działalność polityczna utrwaliły jego imię a historyczna powieść z czasów Jezusa Chrystusa. Początkowo planował Wallace napisać nowelkę o trzech mędrcach spieszących do betlejemskiego żłóbka (stanowi ona ostatecznie prolog całej historii)  ale pod wpływem byłego towarzysza broni, agnostyka i krytyka religii Roberta G. Ingersolla zdecydował się rozbudować dzieło do rozmiarów powieści, ukazać w nim zasady religii katolickiej oraz udowodnić tezę o historyczności Jezusa.

Bohaterem książki jest młody Żyd - Juda Ben Hur. Pochodzi z jednej z najznamienitszych i najbogatszych rodzin Jerozolimy, przyjaźni się z młodym Rzymianinem Messalą, prowadzi rozliczne interesy handlowe i nie ma większych trosk. Niestety los w jednej chwili niweczy spokój rodziny - na skutek nieszczęśliwego przypadku Juda zostaje oskarżony o zamach na namiestnika Judei i skazany na galery, matka i siostra trafiają do więzienia a cały majątek ulega konfiskacie - kluczową rolę odgrywa tu Messala. 
Młodzieńcowi udaje się przeżyć na galerach, co więcej w czasie bitwy ratuje życie dowodzącemu flotą konsulowi, który w dowód wdzięczności adoptuje go i czyni swoim spadkobiercą.
Juda przez cały czas żyje myślą o zemście na swoich prześladowcach, pragnie również odnaleźć matkę i siostrę...

"Ben Hur" to powieść którą trudno podciągnąć pod jakiś jeden gatunek. Szybka akcja, nieco czarno-biali bohaterowie wskazywaliby na powieść przygodową, liczne opisy życia codziennego, zwyczajów, zajęć i rozrywek ówczesnych ludzi stawiają powieść Wallace'a wśród książek obyczajowych zaś obecność wątków teologicznych, rozważania nad judaizmem, liczne nawiązania do nauki Chrystusa, wreszcie opis jego ostatnich chwil sugerują, że może to być literatura religijna. Jeżeli dodać do tego pojawiające się wątki uczuciowe, bo i takich w powieści nie brakuje, to mamy przekrój przez wszystkie gatunki literackie. I chyba to przede wszystkim stanowi o pięknie i wszechstronności tej książki. Bo tak naprawdę to powieść dla każdego niezależnie od wyznawanego światopoglądu.

Dla porządku dodam, że na naszym rynku istnieją dwie wersje tej powieści - cały tekst i wersja skrócona, z której wycięto sporo opisów jak również część rozważań na tle religijnym. Nie mnie sądzić czy wydawca miał prawo robić cięcia na tekście Wallace'a - osobiście czytałam pełną wersję i tę mogę polecić. I jeszcze jedno - jeśli ktoś oglądał film a dopiero pod wpływem mojej recenzji zapłonie (ha!ha!ha!) chęcią poznania literackiego pierwowzoru niech się przygotuje na spore zaskoczenie - filmowcy z jakichś sobie tylko znanych powodów pominęli w ekranizacji jedną z kluczowych postaci występujących w książce i losy bohaterów troszkę inaczej się w związku z tym toczą - aczkolwiek zakończenie jest takie samo;)

Na koniec kadr z filmu z 1959 roku, gdzie tytułową rolę grał Charlton Heston. Scena przedstawia wyścig rydwanów, który zamienia się w pojedynek pomiędzy Judą (biały zaprzęg) a Messalą (zaprzęg czarny). Jest to jedna z najdłuższych (jeśli nie najdłuższa) scen w historii kina - trwa 13 minut.



wtorek, 3 kwietnia 2012

"Trzech panów w łódce nie licząc psa" Jerome K. Jerome

Rozważałam kiedyś studiowanie medycyny. Myślę, że jednak dobrze zrobiłam, że tego kierunku studiów nie wybrałam - znając siebie, na pewno ciężko by mi się było wyleczyć z kompleksu studenta I roku, który rozpoznaje u siebie objawy wszystkich chorób, o których się uczy. Główny bohater "Trzech panów w łódce..." miał ten sam problem: przeczytał encyklopedię chorób i doszedł do wniosku, że spośród wszystkich w niej opisanych nie ma tylko jednej (i to takiej, która dotyka jedynie służące w średnim wieku, spędzające dużo czasu na sprzątaniu w pozycji klęczącej). Jego lekarz oczywiście z diagnozą się nie zgodził, doradził mu jedynie dłuższy odpoczynek. Nasz bohater, wraz z dwoma kolegami oraz psem, postanowił wybrać się więc w rejs po Tamizie.

Humor, humor i jeszcze raz humor. To tyle w skrócie można powiedzieć o książce Jerome'a. Jest to w zasadzie zbiór śmiesznych anegdot, opisujących przygody, z jakimi trzej przyjaciele spotkali się podczas swojej podróży. Do tego dorzuconych jest także kilka anegdot historycznych, nawiązujących do odwiedzanych miejsc i wielkich postaci, które w owych miejscach bywały.

Książkę w zasadzie można otworzyć na dowolnej stronie, zacząć czytać od któregokolwiek rozdziału. Zawsze napotkamy na coś śmiesznego. Choć nie jestem wielką miłośniczką humoru brytyjskiego, to jednak lektura była dla mnie naprawdę odprężająca i wielokrotnie wywołała uśmiech na mej twarzy.

poniedziałek, 2 kwietnia 2012

Grona gniewu John Steinbeck

Widziałem przyjście Pana: płaszcz chwały go odziewał. I z takiej szedł winnicy, co rodzi grona gniewu.
Kolejne spotkanie z prozą Steinbecka utwierdza mnie w przekonaniu, że Steinbeck wielkim pisarzem był. Uniwersalizm treści, wnikliwa obserwacja, prosty język, wspaniałe typy postaci wszystko to sprawia, że ponad 700 stron powieści (a w moim przypadku ponad 21 godzin słuchania) przemija zbyt szybko. Opublikowane w 1939 roku „Grona gniewu” to historia ubogiej, rolniczej rodziny Joadów zmuszonej do opuszczenia rodzimej Oklahomy i wyruszenia do mlekiem i miodem płynącej krainy, do Kalifornii. Akcja powieści toczy się w czasach wielkiego kryzysu gospodarczego. Grona gniewu można nazwać powieścią drogi, bowiem bohaterowie cały czas przemierzają drogą nr 66 ogromne połacie przestrzeni Stanów, tylko na chwilę zatrzymując się, aby zarobić parę centów na chleb, mięso, czy benzynę. Joadowie, którym bank zabrał dom i ziemię opuszczają miejsce, którego nie opuszczali od urodzenia, miejsce na które pracowali i o które bili się ich przodkowie. Dzięki ulotkom dowiadują się, iż na takich, jak oni czeka praca przy zbieraniu owoców, trzeba tylko przejechać dwa tysiące mil. Ulotki mamią wizją szybkiego i łatwego zarobku. Cała dwunastoosobowa rodzina wraz z pastorem pakuje swój dobytek na pakę ciężarówki i rusza w poszukiwaniu swego miejsca na ziemi. Niestety rzeczywistość okazuję się niezwykle okrutna. Podróż jest ciężka i niebezpieczna, mieszkańcy ziem, przez które przejeżdżają są wrogo do nich nastawieni, a właściciele ogromnych plantacji owoców czy bawełny płacą za ciężką pracę tyle, że nawet nie można z tego wyżyć. Lękajcie się jednak czasów, w których nie spadają bomby, a żyją miotający je ludzie, każda bowiem zrzucona bomba świadczy o tym, że duch jeszcze nie zamarł. I lękajcie się czasów, gdy ustaną strajki, a żyć będą bogaci obszarnicy, każdy bowiem, najmniejszy nawet, przegrany strajk jest dowodem, że zrobiono ów krok naprzód. I jeszcze jedno należy pamiętać: lękajcie się czasów, gdy człowiek nie zechce cierpieć i umierać dla idei, bo ta właściwość jest podstawą człowieczeństwa i tylko ona tworzy człowieka, wyróżniając go pośród innych stworzeń na ziemi. Grona gniewu poruszają tak wiele zagadnień, że nie sposób opowiedzieć o wszystkich. Gdybym miała napisać jednym słowem, o czym jest ta powieść napisałabym, że o życiu. Gdybym bowiem napisała, iż jest o walce z przeciwnościami losu, o filozofii przetrwania, o rodzeniu się małych społeczności, o wyrywaniu ludzi z miejsca urodzenia, o dysproporcjach pomiędzy bogatymi i nędzarzami, o poczuciu sąsiedzkiego braterstwa, o niszczeniu relacji międzyludzkich przez pieniądz, o zamianie tradycyjnego patriarchatu w matriarchat, o tym, jak wiele człowiek jest w stanie znieść, zanim grona pękną i wypuszczą sok, to nie napisałabym nawet połowy zagadnień poruszonych w powieści. Ludzie uciekają od grożących im okropności i oto dziwne przydarzają im się rzeczy - niekiedy gorzkie i okrutne, a niekiedy tak piękne, że rozpalają niegasnącą wiarę w człowieka. Steinbeck porusza w powieści bardzo ważne zagadnienia, ale jak je porusza. Po raz kolejny (po „Na wschód od Edenu”) miałam okazję podziwiać genialny warsztat literacki. Ważne prawdy autor przekazuje niezwykle prostym, ale pięknym językiem. Przy czym powieść pełna jest symboliki, której odczytywanie daje sporo radości (żółw, którego wciąż ktoś zawraca z drogi, psujące się owoce – z wierzchu piękne, a w środku nadgniłe, scena finałowa z nakarmieniem umierającego). Powieść ma silnie antykapitalistyczny wydźwięk. Przeciwstawia potęgę bogactwa słabości człowieka biednego, z drugiej strony pokazując siłę tego ostatniego. Pokazuje mechanizm systemu opierającego się na nieuczciwości, wyzysku, pazerności, oszustwie (mechanizm działania banków, reklamy, sprzedaży). Jednym z budzących największą sympatię bohaterów powieści jest były kryminalista, który ma na sumieniu ciężką zbrodnię (zabójstwo). Wszyscy zadają sobie to samo pytanie. Ku czemu idziemy? A mnie się zdaje, że do niczego nie idziemy. Zawsze tylko jesteśmy w drodze. Idziemy i idziemy. Kurcze, jakie to proste, a jakie prawdziwe. „Grona gniewu” obfitują we wspaniałe postacie bohaterów, i to nie tylko pierwszoplanowych. Mamy tu całą plejadę niezapomnianych postaci i wyznawanych przezeń filozofii życiowych; od pastora Casy`ego zaczynając z jego filozofią zwątpienia, poprzez silną, scalającą rodzinę matkę, słabego, bezwolnego ojca, a na postaci zmuszonego sprzedawać najgorszy towar za najwyższą cenę sprzedawcy kończąc. Lektura tej powieści nie powinna nikogo pozostawić obojętnym. Myślę, że niejeden czytelnik zaciskał pięści podczas czytania gotów rozprawić się z niesprawiedliwością tego świata. No i zaskakujący finał. Chyba nie tylko ja czekałam, aż nabrzmiałe grona gniewu pękną. Czy pękły? Tę książkę trzeba przeczytać. I niech nikogo nie zraża jej objętość. Lektury warta jest każda stronica i każde zdanie. Grona gniewu skłaniają do refleksji, a jednocześnie uwrażliwiają, a lektura jest prawdziwą przyjemnością. Ocena – nie może być inna 6/6

niedziela, 1 kwietnia 2012

Baron i aktorka czyli "Kapitan Fracasse" T. Gautiera

Teofil Gautier przyszedł na świat w 1811 roku w Tarbes. Był francuskim pisarzem, poetą i dramaturgiem, zajmował się również krytyką literacką i teatralną. Był jednym z propagatorów hasła "sztuka dla sztuki" uważając, że najważniejsza w dziele jest jego artyzm, doskonałość formy a inne wartości, chociażby poznawcze czy polityczne są drugorzędne. Był romantykiem, chociaż w jego utworach mało było niesamowitości, tak charakterystycznej dla tego stylu literackiego. Jest autorem opowiadań fantastycznych, kilku powieści oraz libretta do baletu "Giselle".
Zmarł w 1872 roku, pochowany jest na cmentarzu Montrmarte w Paryżu. Jako ciekawostkę można podać fakt, że pomnik na jego grobie stworzył polski rzeźbiarz Cyprian Godebski.

Najbardziej chyba znanym utworem tego pisarza jest powieść przygodowa "Kapitan Fracasse". Bohaterem tej historii jest zubożały szlachcic baron de Sigognac. Pewnego jesiennego wieczoru do jego zrujnowanego zamku trafia trupa aktorów. Młody człowiek żyje w ogromnym ubóstwie - całe jego domostwo stanowi on sam, wierny służący, stary kot imieniem Belzebub i koń, tak samo zabiedzony jak jego pan. 
Przybycie aktorów wyrywa Sigognaca z życiowego marazmu. Pod wpływem urody jednej z aktorek, młodziutkiej Izabeli postanawia zostawić swoje niewielkie włości i udać się w podróż z wędrownymi artystami. Aby nie jeść za darmo chleba Sigognac proponuje swoją pomoc przy doborze repertuaru - posiadając niejakie wykształcenie i znajomość literatury ma zająć się dopasowywaniem istniejących sztuk do możliwości zespołu teatralnego z którym podróżuje. Początkowo wszystko idzie w miarę dobrze, jednak pewnej zimowej mroźnej nocy ma miejsce tragiczny wypadek - zamarza Matamore, jeden z członków trupy. Grał on charakterystyczną rolę żołnierza - samochwała, jedną z najpopularniejszych postaci commedia dell'arte. Bez niego przyszłość zespołu jawi się w czarnych barwach.
Sigognac postanawia odwdzięczyć się aktorom za ich przyjaźń i pod pseudonimem Kapitana Fracasse rozpoczyna swoją teatralną karierę. Coraz większym uczuciem darzy też piękną Izabelę...

"Kapitan Fracasse" to powieść przygodowo-awanturnicza. Są w niej pojedynki, porwania, nagłe zwroty akcji i niesamowite zbiegi okoliczności. Może dzisiaj nieco razić ckliwością i przewidywalnością jeśli chodzi o zakończenie, ale kiedy czytałam ją po raz pierwszy jako nastolatka byłam zachwycona. Autor ma bardzo klarowny styl, postacie, szczególnie te drugoplanowe, nie są jednowymiarowe a nawet najczarniejszy charakter potrafi się zmienić - piękna romantyczna i trzymająca w napięciu bajka.
W 1961 roku we Francji powstała ekranizacja tej powieści z najpopularniejszym wówczas aktorem kina francuskiego Jeanem Maraisem w roli Sigognaca oraz Genovieve Grad jako Izabelą (aktorka polskiej publiczności bardziej znana jest jako Nicole Cruchot, córka głównego bohatera cyklu filmów o żandarmie z St. Tropez). 

Jeżeli komuś podobali się "Trzej muszkieterowie" to i "Kapitan Fracasse" również powinien zyskać ich uznanie:)

Sigognac i Izabela w wersji kinowej