poniedziałek, 31 marca 2014

W labiryncie dygresji - L. Sterne "Tristram Shandy"

Tytuł oryginalny    The Life and Opinions of Tristam Shandy, Gentleman
Ilość stron – 616 Wydawnictwo – Prószyński i S-ka
Data Wydania – 1995
Seria Klasyka Powieści
Przekład –  Katarzyna Tarnowska
Moja ocena – 6/10
Dygresja za dygresją, dygresją poganiana – tak w skrócie określić można powieść Sterne’a. Nadal jestem w szoku, chociaż przecież wiedziałam, czego się spodziewać.
Główny bohater – Tristram Snandy przystępuje do nader trudnego zadania opisania historii swego życia. Przystępuje jednak w sposób nietypowy – podczas gdy wielu autorów lubuje się w szczegółowym opisywaniu dzieciństwa swoich bohaterów, ten idzie o krok dalej – drobiazgowo rozpisuje się o akcie swego poczęcia, przerwanego przez niefortunną odezwę matki, następnie przechodzi do porodu zakończonego uszkodzeniem nosa przez doktora, nadania imienia, które wcale nie miało brzmieć Tristram i frustracji ojca spowodowanej świadomością, że istota o takich personaliach nie może dokonać w życiu niczego wielkiego. Rodzina Tristrama, to trzeba przyznać, zabawna i urocza gromadka.
W międzyczasie autor zbacza z głównego kursu, przygląda się życiu pastora, własnego stryja – jego rany wojennej i romansu z pewno ponętną wdową, snuje powiastki i rozważania filozoficzne. Wszystko to wygląda na efekt zagubienia i roztrzepania, jest jednak w pełni przemyślane. Narrator od początku skazany jest na porażkę - nie da się bowiem cofnąć do dzieciństwa i opisać go z tak zamierzoną drobiazgowością.
Czytało się ciężko, przyznam bez bicia, chociaż miejscami bawiłam się naprawdę świetnie. Chociaż lubię autorów z osobowością, cięte pióro i szeroko pojęte gawędziarstwo, Sterne jednak trochę mnie przerósł, przez co nie mogłam w pełni cieszyć się lekturą. Co nie przeszkadza mi jej doceniać.

Teraz oddajmy głos uroczemu bohaterowi:

Żałuję, że mój ojciec albo moja matka, albo raczej oboje, ponieważ oboje jednako byli do tego zobowiązani, nie pomyśleli co robią, kiedy mnie poczynali...



Okładka i metryczka pochodzą ze strony www.lubimyczytać.pl


czwartek, 27 marca 2014

"ZNAK CZTERECH" ARTHUR CONAN DOYLE

Tytuł: Znak czterech
Tytuł oryginału: The Sign of the Four
Autor: Arthur Conan Doyle
Wydawnictwo: Algo
Rok wydania: 2012
Liczba stron: 180
Moja ocena: 5/6










"Znak czterech" Arthura Conana Doyle jest drugą częścią z serii przygód o genialnym detektywie Sherlocku Holmesie i jego wiernym przyjacielu doktorze Watsonie. Tym razem detektyw Holmes i dr Watson będą szukali tajemniczego skarbu, złota i klejnotów z Agry wartego miliony, będą mieli do czynienia z inteligentnym sprawcą i zagadkowym znakiem czterech.
Od rozwiązania ostatniej sprawy minęło trochę czasu i Sherlock Holmes czuł się znudzony, gdyż jego umysł jak twierdził nie może żyć bez pracy, nie jest przyzwyczajony do nieróbstwa i nudnej rutyny codziennej egzystencji. Potrzebował zastrzyku emocji i wrażeń. Pewnego dnia Watson zastał rankiem przyjaciela jak ten raczył się zastrzykiem z kokainy. Watson jako przyjaciel i lekarz martwił się o swojego towarzysza. Jednak na szczęście obu panom złożyła wizytę nieznajoma, młoda dama, panna Mary Morstan z prośbą do Sherlocka i Watsona o pomoc w niezwykłe tajemniczej sprawie. Panna Morstan opowiedziała swoją historię i powód dlaczego zjawiła się na Baker Street. A mianowicie, sprawa wiązała się ze zniknięciem jej ojca w tajemniczych okolicznościach sprzed dziesięciu laty. Ojciec Mary był oficerem w hinduskim regimencie w Indiach. Gdy pewnego razu uzyskał dwumiesięczną przepustkę na przyjazd do domu, po przybyciu do Londynu po prostu znikł. Nikt nie wiedział co się z nim stało. A pośród rzeczy jakie po sobie zostawił znajdował się tajemniczy dokument podpisany przez znak czterech. Ale to jeszcze nie koniec niezwykłej zagadki, ponieważ od sześciu laty Mary co raku w tym samym czasie otrzymywała pocztą kartonowe pudełeczko, w którym znajdowała się piękna perła, o znacznej wartości. Tymczasem sprawa stała się jeszcze bardziej interesująca, gdy młoda dama otrzymała list od nieznajomego łaskawcy z prośbą o spotkanie. 

Całość przeczytacie tutaj :)

sobota, 15 marca 2014

Tarzan wśród małp - Edgar Rice Burroughs

Tarzan to jeden z tych niezwykłych bohaterów literackich, który jest rozpoznawany przez wszystkich*. Wszystkich, a nie - wszystkich czytelników. Ręka w górę, kto nigdy nie słyszał jego imienia. Czy widzicie oczyma wyobraźni półnagiego mężczyznę, człowieka-małpę, huśtającego się na lianach? Brawo! To on! Tkwić wyraźnie w ludzkich umysłach w sto lat po narodzinach to jest coś.

Jednocześnie jednak książka Burroughsa dogorywa gdzieś w mrokach bibliotecznych półek, od 15 lat nie wznawiana, na allegro do nabycia już od złotówki. Pocieszam się, że być może wkrótce doczekamy się reaktywacji Tarzana, bo w roku 2016 ma się w kinach pojawić nowa ekranizacja, a wiadomo, co się przy tej okazji dzieje. Zapomniane książki wracają na sklepowe półki w lśniących filmowych szatach. Trudno zliczyć, która to będzie ekranizacja, Tarzan bowiem, jako postać niesłychanie plastyczna, nader szybko i sprawnie wyskoczył z kart powieści, ruszając na podbój Hollywood. Pierwsza ekranizacja powstała 6 lat po ukazaniu się książki - w 1918 r.:


Potem nastąpił prawdziwy wysyp filmów, kontynuacji, seriali, filmów animowanych oraz adaptacji, które rzucały Tarzana w czasy nam współczesne, a także sztuk teatralnych i słuchowisk. My odkopmy jednak prawdziwego Tarzana spod zwojów filmowej taśmy.


Cały wpis na blogu Klasyka Młodego Czytelnika.

piątek, 14 marca 2014

Komu bije dzwon Ernest Hemingway



Żaden człowiek nie jest samoistną wyspą; każdy stanowi ułomek kontynentu, część lądu. Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona, tak samo jak gdyby pochłonęło przylądek, włość twoich przyjaciół czy twoją własną. Śmierć każdego człowieka umniejsza mnie, albowiem jestem zespolony z ludzkością. Przeto nigdy nie pytaj, komu bije dzwon: bije on tobie.           
Od kiedy poznałam ten piękny tekst byłam przekonana, iż jego autorem jest Ernest Hemingway. Tymczasem napisał go John Donne (niemal rówieśnik Szekspira, angielski poeta i kaznodzieja)
Moje wspomnienia sprzed lat, kiedy czytałam książkę po raz pierwszy, wywołują sentyment, którego dziś nie potrafiłabym wytłumaczyć, czy spowodował je klimat powieści, czy też aura wakacyjnego romansu. Kiedy młode dziewczę czyta o tym, jak to się ziemia zatrzęsła młodym kochankom podczas ich miłosnego aktu to mało więcej go obchodzi proza życie, walka czy śmierć. Młode dziewczę śledzi losy kochanków i marzy o tym, aby i pod nim zatrzęsła się kiedyś ziemia. Kiedy czyta dojrzała kobieta, w dodatku czyta, w całkiem innych okolicznościach przyrody, ze zdziwieniem stwierdza, iż wątek romansowy jest najsłabszym ogniwem powieści.
Robert Jordan, amerykański wykładowca, weteran wcześniejszych walk, przybywa do Hiszpanii, aby wspomóc w wojnie domowej siły rewolucji walczące z prawicową opozycją. Na rozkaz generała Goltza podejmuje się zadania, które wydaje się z góry skazanym na niepowodzenie. Jordan zgłasza się do bandy Pabla, aby wraz z nią wysadzić most. Cztery dni przygotowań do walki stają się dlań esencją życia, podczas tego krótkiego czasu musi doznać wszystkiego, co w życiu najważniejsze. Dzieje się niewiele, a jednak, kiedy nadchodzi dzień wysadzenia mostu mamy wrażenie jakby nieustannie coś się działo. W oczekiwaniu na wykonanie zadania i podczas przygotowań do niego Jordan wysłuchuje opowieści członków bandy Pabla. Każda z nich jest przejmująca i dramatyczna, tym bardziej, iż opowiadane są w sposób pozbawiony emocji, językiem prostym, dosadnym, nie pozbawionym hiszpańskim zwrotów i wulgaryzmów. I o ile dosadność języka jest jak najbardziej usprawiedliwiona to trochę brakuje tłumaczeń. O walce, okrucieństwie, bólu, gwałcie, zabijaniu mówi się tak jak o zwykłych codziennych czynnościach (jedzeniu, piciu czy spaniu). Pogodzenie się ludzi z ostatecznością jest porażające. O śmierci opowiada się tutaj, jak o przejściu na drugą stronę rzeki, ona i tak nastąpi, prawdopodobnie wcześniej niż później, więc nie ma sensu się nad nią dłużej rozwodzić. Ważne jest tylko, aby nie cierpieć, no i żeby odejść z honorem.
Lepiej jest umrzeć stojąc, niż żyć na kolanach.
Umieranie jest straszne tylko wtedy, kiedy trwa długo i jest tak bolesne, że upokarza człowieka.

Zarówno Jordan, jak i jego współtowarzysze snują rozważania nad
sensem walki, życia i śmierci. Członków bandy spotkało już chyba każde okrucieństwo, jakie może spotkać człowieka, dlatego rozmowy na temat umierania oraz samobójstwa będącego ucieczką od tortur i upokorzenia nie są tu niczym niezwykłym. Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, iż okrutni są jedynie tamci, obcy, wrogowie (faszyści, nacjonaliści). Towarzysze Pabla niejedno mają na sumieniu, a poziom ich okrucieństwa nie ustępuje okrucieństwu przeciwników. W pewnym momencie jeden z nich uświadamia sobie, iż tamci są tak samo niewinni (a może tak samo winni) jak oni, bowiem nie mieli żadnego wpływu na to, po której stronie się znaleźli. Mimo, iż pozornie niewiele się dzieje to czyta się dobrze i szybko, jedynie wewnętrzne monologi Jordana, w których prowadzi dyskusję sam ze sobą (zwracając się do siebie w drugiej osobie (ty)) momentami nużą, a nawet irytują z powodu ich rozwlekłości i tego, że niewiele wnoszą do treści. Nigdy niczego sobie nie wmawiaj na temat miłości. Po prostu większość ludzi nie ma szczęścia tego przeżyć. Sam jeszcze nigdy tego nie miałeś, a teraz masz. To, co masz z Marią – obojętne, czy będzie trwało przez dziś i kawałek jutra, czy przez całe długie życie – jest najważniejszą sprawą, jaka może się zdarzyć człowiekowi. Zawsze znajdą się tacy, którzy będą twierdzili, że to nie istnieje, ponieważ sami nie mogą tego zaznać. Ale ja ci powiadam, że to jest prawdziwe, że to już masz i że spotkało cię wielkie szczęście, nawet gdyby ci jutro przyszło umrzeć.
O wiele ciekawsze wydawały mi się rozmyślania pomocnika Roberto – starego Anselmo.
Postacie prezentują zróżnicowane typy charakterów, jednak poza Pablem (jedynym zdecydowanie negatywnym bohaterem i najciekawiej zarysowaną postacią) pozostali bohaterowie są trochę mało wiarygodni psychologicznie. Nieco irytowała mnie Maria. Jej uległość wobec kochanego mężczyzny jest aż przykra.
Rozczarowuje (choć dawniej zachwycał) wątek miłosny, bo z jednej strony mamy młodziutką, doświadczoną przez los dziewczynę, która nie zdążywszy otrząsnąć się z traumatycznych doświadczeń wskakuje do śpiwora ledwie co poznanego Roberta i ślubuje mu wiernopoddańczy związek, a z drugiej młodego wojownika, który mając świadomość, iż to, co przeżyje z Marią podczas tych czterech dni może być czymś najważniejszym (i ostatnim) w jego życiu traktuje dziewczynę wyłącznie, jako obiekt pożądania i mimo, iż i jemu się ziemia zatrzęsła, to trudno się tu dopatrzeć nie tylko uczucia, ale i gwałtownej namiętności.  
Podobało mi się natomiast ciekawe, a jednak czytelne zakończenie powieści, taki brak kropki nad i pozostawiający pewien margines niedopowiedzenia.
Mimo wszystkiego co napisałam powyżej, uważam, Komu bije dzwon za dobrą książkę i dlatego polecam.

Moja ocena 4/6 

czwartek, 13 marca 2014

"Ania ze Złotego Brzegu" Lucy Maud Montgomery




"Ania ze Złotego Brzegu" jest kolejnym, szóstym tomem opowieści o Ani Shirley. 
Ania Blythe jest szczęśliwą żoną Gilberta, matką sześciorga dzieci, najstarszego Jima, Waltera, bliźniaczek Di i Nan, Shirleya i najmłodszej Rilli. Ania Shirley rozmarzona dziewczynka o bujnej wyobraźni już dawno odeszła, teraz pani Blythe daje się poznać jako poważna żona doktora i matka. Ta część jest inna od pozostałych, gdyż Ania i jej problemy oraz rozterki odchodzą tak jakby na dalszy plan, a bohaterami pierwszego planu są jej dzieci.  Muszę przyznać, że trochę brakowali mi dawnej Ani i w moich oczach ta część traci odrobinę na wartości i mojej ocenie. Szkoda, że rudowłosa, zawsze roztargniona, rozmarzona Ania Shirley  odeszła, jej czar i urok prysł.
W "Ani ze Złotego Brzegu" poznajemy nową Anię, w nowej roli. Jej życie rodzinne, wątpliwości i troski związane z codziennym życiem i rutyną. Ania i Gilbert doświadczają mały kryzys małżeński. Poznajemy także jej dzieci i ich rozterki, przygody i kłopoty. Ani udało się stworzyć przytulny, przemiły, rodzinny dom w Złotym Brzegu, choć początkowo Ania miała wiele wątpliwości co do nowego miejsca zamieszkania.  Zwierzyła się o tym Dianie, gdy krótko gościła na Zielonym Wzgórzu, w swoim ukochanym Avonlea. 
Po powrocie do Złotego Brzegu Ania zajmuje się dziećmi, domem, pomaga jej w tym pomoc domowa - Zuzanna. Gilberta nie ma na okrągło w domu, zajmuje się swoimi pacjentami. Pewnego dnia w odwiedziny do Złotego Brzegu gościnnie przyjeżdża ciotka Gilberta Mary Maria(stara zrzędliwa panna), która szybko staje się utrapieniem dla mieszkańców. Stale wszystkich poucza, wszystko komentuje, strofuje dzieci za ich złe zachowanie. Wszyscy domownicy, a Zuzanna najbardziej, mają rychło dosyć ponurej osoby ciotki, a na dodatek jej wizyta przedłuża się z tygodnia na tydzień i miesiące. Niemalże nikt nie ma już nadziei, że ciotka w końcu opuści ich dom i wyjedzie.
Mimo, iż zabrakło mi dawnej Ani, polubiłam tę nową odsłonę statecznej pani Blythe, poważnej, dorosłej, przykładnej matki i żony ale chyba bardziej z sentymentu. Trochę zaskoczył mnie przeskok w czasie, miałam takie wrażenie, jakbym opuściła jakąś część. Poprzednia skończyła się na tym, że Ania urodziła drugie swoje dziecko (pierwsze zmarło) - Jima i na przeprowadzce do Złotego Brzegu. A tu, już pięcioro dzieci, a szóste w drodze.
Nie napiszę, że "Ania ze Złotego Brzegu" była banalna i nudna, ale i też nie była zbytnio zajmująca i wciągająca. W sumie książka składa się z wielu nie łączących się ze sobą opowiadań i historii, jest to według mnie wielkim minusem. Książka nie należy do jednych z najlepszych z serii o Ani Shirley.

wtorek, 11 marca 2014

Lolita Nabokov


Skończyłam słuchać Lolitę Nabokova. I znów targają mną mieszane uczucia. Nie znałam treści powieści, nie oglądałam filmu. Tematu mogłam się domyślać, jeśli nie z tytułu, to z zasłyszanych opinii i poglądów. Określenie  „nimfetki” od czasów publikacji powieści Nabokova na trwałe weszło do kanonu naszego języka, jako synonim młodocianej dziewuszki, która bez odrazy, a nawet z pewną dozą przyjemności przyjmuje awanse „starszych” panów; świadcząc im wszelkie usługi, począwszy od towarzystwa, a na wyrafinowanych usługach seksualnych, nie wyłączając tych z użyciem przemocy kończąc.
Te mieszane uczucia to podziw dla warsztatu literackiego Nabokova, a także odwagi w przedstawieniu „wstydliwego” tematu (pedofili) oraz obrzydzenie dla postawy i zachowania jej głównego bohatera Hamberta – Hamberta.
Jest to psychologiczne studium zachowania pedofila. Opis obsesji czterdziestolatka na punkcie dwunastolatki. Powieść pisana jest z punktu widzenia jej „negatywnego bohatera”, który nie ukrywa powodów swojego zachowania, niepohamowanej żądzy ukierunkowanej na małe dziewczynki. Lolita jest ukazana niemal wyłącznie, jako bezwolny przedmiot jego żądzy. Jest niby wyzywająca, trochę bezczelna, trochę otępiała. Jest jak produkt masowej kultury - plastikowa lala. Ale tak na dobrą sprawę to małe, bezbronne i opuszczone dziecko. Dziecko, które nie zaznało w życiu uczucia (wychowywana przez pragnącą się jej pozbyć matkę). 
Od czasu do czasu Hambert - Hambert próbuje usprawiedliwić swoje zachowanie miłością do Lolity, miłością, która zawładnęła jego życiem, uczuciem, które jest reminiscencją jego pierwszej młodzieńczej miłości. W imię tej „miłości” bohater zamieszkuje u pewnej nieatrakcyjnej  kobiety, której jedyna zaletą jest posiadanie dziesięcioletniej córki, w typie nimfetki. W imię tej „miłości” żeni się z kobietą, a nawet snuje wizje jej zamordowania. Jego niecnym zamiarom (przejęcia wyłącznej „kurateli”, otumanienia lekami i zdobycia dziewczynki) sprzyja los, który w postaci nieszczęśliwego wypadku eliminuje przeszkadzającą jego planom i marzeniom kobietę. 
To, co bohater nazywa miłością jest jedynie przejawem niepohamowanego pociągu fizycznego do małych, niedojrzałych dziewczynek. Jakkolwiek by tego on sam nie próbował tłumaczyć; czułością, tkliwością, czy wreszcie miłością.
Przyczyn takiego zachowania należy zapewne dopatrywać się w „chorej psychice” mężczyzny. I jakkolwiek bohater nie usprawiedliwiałby swych czynów (i czynów sobie podobnych osobników) zachowaniem nimfetek (że gdyby nie on, byłby ktoś inny) to nie mogę znaleźć nawet cienia usprawiedliwienia dla jego zachowań, nie mówiąc już o cieniu sympatii.
Mówi się, że takie książki powinny istnieć, aby pokazywać nam, że życie nie jest piękną bajką, że istnieje zło, że są zachowania, które należy piętnować i którym należy się przeciwstawiać. To wszystko prawda.
Jednak ja wysłuchawszy powieści do końca ucieszyłam się, że mam jej „lekturę” za sobą. Nie chciałabym do niej wracać.
Lolita należy do tego rodzaju powieści, co do których nie mam wątpliwości, iż są dobre (tak sugestywne sportretowanie głównego bohatera, że aż budzi obrzydzenie), a jednak ich czytanie było dla mnie dużym wyzwaniem. Wiele osób zachwyca się nawiązaniem treści książki do innych książek. Niestety nie mogłam czerpać tej radości z czytania Lolity nie znając źródeł odniesienia.

"LORD JIM" JOSEPH CONRAD

Tytuł: Lord Jim
Autor: Joseph Conrad
Wydawnictwo: Greg
Rok wydana: 2009
Liczba stron: 262








 

Powieść "Lord Jim" Josepha Conrada najbardziej znana w dorobku pisarza, ukazała się w 1900 r. w Londynie, a później wydano ją w Nowym Jorku. Akcja tej powieści toczy się na Dalekim Wschodzie. Utwór nie jest chronologicznie spójny, autor często cofa się w opisach i opowiadaniach do przeszłości, ale czas fabuły dla książki nie ma większego znaczenia, gdyż główną problematyką jest tutaj honor, poznanie prawdy o samym sobie, zrozumienie swoich postępowań oraz wartości jakimi człowiek kieruje się w życiu.
Głównym bohaterem książki jest tytułowy Jim - marynarz. Był młodym, wysokim, barczystym o jasnych włosach i oczach anglikiem. 
"Stał trzymając się mocno na nogach, harmonijnie zbudowany, z twarzą pełną szczerości i robił wrażenie najbardziej obiecującego chłopca pod słońcem; (...)"
("Lord Jim", J. Conrad; str. 29)
Drugim ważnym bohaterem powieści jest postać Charlesa Marlowa, znanego z innych książek Conrada m. im. z "Jądra ciemności", który jest zarazem narratorem w książce. 
Jim był marynarzem na starym parowcu o nazwie "Patna", który przewoził pielgrzymów. Statek był stary i przeładowany. Pewnej nocy w trakcie rejsu, zdarzył się niespodziewany wypadek. Statek uderzył w coś i został uszkodzony. Do przedniej części parowca wdarła się woda. Kapitan wraz z załogą zdecydował się ratować i uciec na  jednej z niewielu lodzi ratunkowych, nie budząc śpiących pasażerów i pozostawiając ich na pewną śmierć. Jim początkowo wahał się czy uciekać, stał na pokładzie jak sparaliżowany, nie wiedząc jak ma postąpić. Ale pod wpływem impulsu, chęcią ratowania życia, skoczył do wody. Został wciągnięty przez kapitana i pozostałą dwójkę załogi do lodzi ratunkowej. Początkowo Jim żałował skoku, jednak nie było już odwrotu. Rozbitkowie zostali uratowani i opowiadali później, że "Patna" zatonęła z ośmiuset ludźmi na pokładzie, a oni są jedynymi, którzy ocaleli.
Jak się następnie okazało stary parowiec wcale nie zatonął. W tę pechową noc został zauważony przez inny statek przepływający obok i odholowany do najbliższego portu.
Gdy cała prawda wyszła na jaw przed sądem morskim stawił się tylko Jim, któremu po wydaniu wyroku został odebrany patent oficerski. W sądzie podczas przesłuchań Jim poznał Marlowa. Marlow okazał zainteresowanie Jimem, gdyż wydał mu się interesującym człowiekiem. Potem pomógł znaleźć Jimowi pracę akwizytora portowego, ale ten na najmniejszą wzmiankę o "Patnie" natychmiast ją porzucił. Jim wiele razy zmieniał zajęcie, aż pewnego razu trafił do odległego i obcego kraju o nazwie Patusan. Czy tam Jim odnajdzie szczęście i spokój...?
 
Całość przeczytacie tutaj :)


Czy zna pan Maronne? - Daniel Boulanger

   






Daniel Boulanger to francuski powieściopisarz, nowelista, poeta i scenarzysta filmowy, mający dzisiaj 92 lata, którego twórczość jest bardzo bogata i do tego wielokrotnie honorowana poważnymi nagrodami literackimi. Między innymi jest laureatem nagrody Goncourtów, a za całą twórczość prozatorską w 1979 roku otrzymał nagrodę od księcia Monaco. Ale nie tylko krytyka literacka wysoko oceniała jego prozę - Boulanger, jak wyczytać można z informacji wewnątrz okładki książki wydanej przez Książkę i Wiedzę w 1986 roku, jest bardzo poczytnym i cenionym przez czytelników pisarzem.
Najwyraźniej  sprawiły to cechy jego pisarstwa wymienione w wyżej przytoczonej notce :" wyrafinowane i  przewrotne, mistrzowskie w formie, intrygujące niedomówieniami i zaskakującymi rozwiązaniami, osadzone jest bardzo  wyraźnie w realistycznej obserwacji obyczajowej i psychologicznej".
Te cechy odnaleźć można oczywiście również w mini powieści p.t. "Czy zna pan Maronne?"


Czytaj więcej >>>>>

sobota, 8 marca 2014

Pracownicy morza Wiktor Hugo


Państwowy Instytut Wydawniczy, rok 1955, ilość stron- 578 
Hugo to mój ukochany pisarz. Nie wiem, czy można deklarować uczcie przeczytawszy zaledwie trzy książki autora, ale deklaruję. Napiszę więcej zakochałam się w Hugo po przeczytaniu Katedry, która jest młodzieńczym utworem pisarza.

Powieść Pracownicy morza (1866) dedykowana jest mieszkańcom wyspy Guernsey, na której autor spędził swe wygnańcze lata. To tutaj powstali Nędznicy (1862) i Człowiek śmiechu (1869).

Samą fabułę poprzedza dokładny opis wyspy, jej mieszkańców, krajobrazu, historii, zwyczajów. Przedstawiona na łamach książki historia to jedynie pretekst do przedstawienia życiowych przemyśleń autora na temat dwóch żywiołów; żywiołu natury i żywiołu serca. Jednym z głównych bohaterów opowieści jest ocean; wielki, bezkresny, niezwyciężony (?).

Na niegościnnych skałach Dover rozbija się jedyna w całej okolicy łódź parowa. Jej właściciel, dla którego oprócz bratanicy Druchetty łódź była jedyną radością i sensem życia publicznie przyrzeka rękę dziewczyny śmiałkowi, który odważy się stawić czoło żywiołom i wydrze morzu serce łodzi (silnik). Niebezpiecznego zadania podejmuje się Gilliat; samotnik cieszący się opinią dzikusa, odmieńca, szatana. Zakochany w dziewczynie rybak prowadzi nierówną walkę z żywiołem. Kiedy wraca do osady po obiecaną nagrodę spotyka go rozczarowanie.

Jednak ta nieskomplikowana historia służy autorowi dla ukazania głębszych treści; walki człowieka z losem, jego samotności w tej walce, a zarazem jego siły, która jest w stanie zwyciężyć żywioł natury (walka Gilliata z oceanem, głodem, zimnem, burzą czy ośmiornicą), ale nie jest w stanie zapanować nad sercem (serce dziewczyny pozostaje głuche na jego uczucie). W losie Gilliata odczytuję los samego Hugo, który walczy, przegrywa i znowu podejmuje walkę w swojej osobistej kampanii z losem. I wierzy, że nawet jak przegra to walka będzie toczyć się dalej. Bo najsilniejszym z żywiołów jest żywioł ludzkiego ducha; niepokonany. Nikt i nic nie jest w stanie zapanować nad ludzkim sercem. Pracownicy morza to bardzo osobiste wyznanie pisarza. Po raz pierwszy (mogę porównywać jedynie z trzema znanymi mi utworami) tło społeczne nie odgrywa w powieści żadnego znaczenia.

Uwiedziona słowami, mogłabym czytać je dla samego ich brzmienia. A brzmią one w mych uszach, jak najpiękniejsza muzyka. Zatracam się w ich pięknie.

Człowiek w obliczu nocy czuje się niepełny w swym człowieczeństwie. Widzi ciemność i odczuwa swą ułomność. Czarne niebo to ślepy człowiek. Mierząc się oko w oko z nocą, człowiek ugina się, pada na kolana, na twarz, czołga się po ziemi, pełznie do jakiejś nory lub szuka skrzydeł. Prawie zawsze pragnie uciec od bezkształtnej obecności Nieznanego. Zastanawia się, co by to miało być, drży, chyli czoła, nie wie, a czasami pragnie wyjść jej naprzeciw. Pójść? Dokąd?  
Tam.  
Tam, co to znaczy? I co tam się znajduje?  
Ciekawość taka jest niewątpliwie ciekawością rzeczy zakazanych, gdyż od tej strony wszystkie mosty wokół człowieka są zerwane. Brakuje przęsła łączącego z nieskończonością. Lecz to, co zakazane pociąga, ponieważ jest przepaścią. Gdzie stopa nie dotrze, dotrzeć może spojrzenie, gdzie wzrok nie sięga, duch próbuje sięgnąć.

Nie wiem, jak wy, ale ja smakuję każde słowo.

Ta książka należy do tych, które należy czytać powoli, niespiesznie. Dopiero wtedy można dostrzec całe jej bogactwo. Bogactwo treści i bogactwo formy.

Bohater Pracowników morza Gilliat podobny jest hugonowskim bohaterom wcześniejszych powieści; odrzucony przez społeczeństwo, wyrzucony poza jego nawias, wyklęty (niczym Quasimodo, Gwynplaine - człowiek śmiechu czy Valjean) a jednak potrafiący walczyć i kochać, jak rzadko kto. Gilliat nie jest jednak powieleniem żadnego ze wspomnianych wyżej bohaterów. Jest on do nich podobny, lecz nie jest tożsamy z żadnym z nich. Drugim z bohaterów jest morze. Zetknięcie tych dwojga stanowi zasadniczy trzon powieści.

Bardzo przypadł mi do gustu opis jednej z drugoplanowych postaci; imć Clubina – uchodzącego za wzór uczciwości i prawości obywatela, który ukazuje nam swoje prawdziwe oblicze.

Obłuda ciążyła nad tym człowiekiem lat trzydzieści. Był wcieleniem zła, a poślubił uczciwość. [….] Nosił w sobie zawsze zbrodnicze zamysły, a od chwili, gdy osiągnął wiek męski, włożył ów sztywny pancerz, jakim są pozory. Pod tym pancerzem krył się potwór; żył z sercem bandyty w skórze porządnego człowieka. Był łagodnym korsarzem, więźniem uczciwości; zamknął się, jak mumia w trumnie zwanej niewinnością; przybrał się w skrzydła anielskie nie do uniesienia dla zwykłego łajdaka. Czuł się przytłoczony ludzkim szacunkiem. […] Cnota go dławiła. Przez całe życie chciał kąsać tę rękę kneblującą mu usta. I chcąc kąsać musiał ją całować.

Muszę jednak uczciwie przyznać, że lektura powieści była dla mnie sporym wyzwaniem. Mimo, że pisarz uwodził mnie słowami i nie mogłam oderwać się od książki, były w niej spore fragmenty, które czytało mi się ciężko i z niecierpliwością czekałam końca rozdziału. To, co tak mi się podobało w Katedrze czy Nędznikach; opisy miejsc, zdarzeń, grup społecznych stanowiące tło akcji i jej dopełnienie w Pracownikach morza było (być może jedynie dla mnie) trudne w odbiorze. Nie potrafiłam wykrzesać z siebie zainteresowania dla drobiazgowych, choć rzetelnych (poprzedzonych gruntownymi studiami) opisów skał, statków, żeglarstwa. I mając pełną świadomość tego, że są one niezbędne dla całości obrazu wydawały mi się nużące.

Dlatego też nie polecałabym książki osobom, które nie znają twórczości Hugo. Obawiam się, że mogłaby ona zniechęcić do lektury pozostałych jego dzieł, które uważam za łatwiejsze w odbiorze, aczkolwiek nie pozbawione stanowiących zmorę części czytelników opisów.

Moja subiektywna ocena książki 5/6

środa, 5 marca 2014

Dolina trwogi, znana też jako Dolina strachu Artur Conan Doyle (audiobook)


Kolejna książka o przygodach Sherlocka Holmesa. Wydana niemal sto lat temu (ok 1915 r.). Holmes po raz pierwszy pojawił się w powieści Studium w szkarłacie. Conan Doyle napisał łącznie o Holmesie cztery powieści (z których trzy już poznałam; Studium w szkarłacie, Pies Baskerwillów i Dolina Trwogi, została mi jeszcze Znak czterech) i 56 opowiadań.

Do Holmesa i jego nieodzownego pomocnika Watsona przychodzi zaszyfrowany list od Freda Polocka podwładnego Moriatiego (określanego przez Holmesa geniuszem zbrodni). Dzięki inteligencji detektywa drogą dedukcji odkrywa on, że niejaki John Douglas zostanie wkrótce zamordowany. W chwilę potem mieszkanie na Baker Street odwiedza inspektor Scotland Yardu i informuje o śmierci pana Douglasa. Jeśli sądzicie, że zdradziłam puentę to jesteście w błędzie. Niebawem się okazuje, że nic nie jest takim, jakim się być wydaje. Bohaterowie przenoszą się na miejsce zbrodni, gdzie błyskotliwy detektyw wkrótce odkrywa kto i jak, pozostaje jedynie pytanie dlaczego. Przy okazji po raz kolejny możemy obserwować butę i zarozumiałość stróżów prawa, żeby nie powiedzieć pewien rodzaj głupoty, który każe im ogłaszać z fanfarami każdy kolejny trop, by za chwilę się z niego wycofać.

Dolina trwogi, podobnie, jak wcześniej poznane Studium szkarłatu to dwie powieści w jednej; część pierwsza przedstawia kulisy zbrodni aż do momentu złapania „winnego”, druga to retrospektywna opowieść o jej genezie (zbrodni). Zwolenników Holmesa może rozczarować fakt, iż w tej drugiej (o wiele dłuższej i treściwszej) opowieści Holmes występuje jedynie, jako osoba stawiająca kropkę nad „i”. Mnie jednak ta druga część podobała się bardziej, pozbawiona była żmudnych etapów pracy policji i ich kolejnych pomyłek.  Muszę przyznać, że dość szybko odgadłam, kto był "ofiarą" w części pierwszej i kto był nowo przyjętym członkiem Stowarzyszenia Masonów, w części drugiej. I tutaj pojawia się odwieczny dylemat, czy skoro ja – osoba, która nie potrafi nie tylko odgadnąć mordercy w niemal żadnym z czytanych przez siebie kryminałów, a nawet zapamiętać go i czytając po raz kolejny wciąż się głowi, kto zabił, czy skoro taka osoba odgaduje zarówno w pierwszej, jak i w drugiej części niemal wszystkie elementy układanki, to czy jest to wynik chwilowego olśnienia umysłu, czy też powieść jest nieco słabsza. Pozostając jednak nadal pod urokiem kryminałów Doyle uznałam, że był to fuks. Ponadto, to co najistotniejsze czyli finał okazał się i dla mnie nieprzewidywalny.
Druga część, której akcja dzieje się w działającej pod przykrywką Masońskiego Stowarzyszenia – mafii, jak nic przypomina mi Gomorrę Roberta Saviano, choć nie ma w niej tak drastycznych opisów zbrodni, to mechanizm początków mafii jest przedstawiony całkiem realistycznie.
Moja ocena 4,5/6

wtorek, 4 marca 2014

Dama Kameliowa - Aleksander Dumas

Czy kojarzy Wam się z czymś nazwisko Aleksander Dumas? Lub tytuł - Dama Kameliowa? Nie uwierzę, że nie. Przecież byle utwór nie przechodzi do klasyki. Czym jest więc Dama Kameliowa? W wielkim skrócie jest to XIX-wieczna Francja, tajemniczy wolumin, bogata przepiękna i pogardzana przez wszystkich kurtyzana oraz wzruszająca historia miłosna, której nie sposób się oprzeć i która podbija
serca coraz to nowych pokoleń. Czy podbiła i moje?

Pewien człowiek na licytacji przedmiotów należących do pewnej zmarłej kurtyzany nazwiskiem Małgorzata Gautier, kupuje książkę Manon Lescaut. Niedługo potem w jego progach zjawia się niejaki Armand Duval, który pragnie owo dzieło odkupić, gdyż - jak twierdzi - to on sprezentował ją nieboszczce. Mężczyzna przypadkowo natrafia na świadectwo wielkiego i poruszającego uczucia, które postanawia spisać. 

Dobry romans składa się zawsze z wielu czynników. I rzeczywiście, Dama Kameliowa mimo małej objętości, jest historią niezwykle złożoną. Składa się na nią niepowtarzalna, idealnie oddana atmosfera XIX-wiecznej Francji (gdzie bycie czyimś kochankiem nie było niczym zdrożnym, za to bycie kochanką...); doskonałe zmierzenie się z problemem kurtyzan w ówczesnym społeczeństwie oraz idące za tym złamanie stereotypów. I oczywiście odpowiednie nakreślenie emocji bohaterów - od nienawiści przez szaleństwo po samą miłość. Czy też... w odwrotnej kolejności. Wzbudza to w czytelniku uczucia nie mniejsze od tych przeżywanych przez Armanda i Małgorzatę i nie pozwala oderwać się od lektury choćby na chwilę. 

Kolejnym plusem będzie perfekcyjna kreacja wszystkich postaci, oczywiście z naciskiem na Damę i Armanda. Ich odczucia były nader realistyczne i żywe, postępowanie zrozumiałe (choć nie zawsze logiczne), a dialogi naturalne - przepełnione zarówno ostrymi słowami, jak i czułymi wyznaniami miłości.

"Jakże wspaniałą dziecinadą jest miłość!"

Dama Kameliowa zaskakuje też bogactwem szczegółów (na przykład, że Małgorzata zawsze zabierała do teatru bukiet białych kamelii, oprócz kilku dni w miesiącu, gdy kwiatu były czerwone - przyczyna wciąż jest dla mnie zagadką), nagłą zmianą narracji (świetny zabieg!) oraz wielkim przesłaniem. Nie chcę niczego zdradzać, jednak powiem, i pewnych rzeczy chyba po prostu nie da się przeskoczyć... A nadmierne zastanawianie się może przynieść więcej szkody niż pożytku. 
Zakończenie natomiast, ze względu na to, że poniekąd znamy je od początku, nie może być zaskakujące. Ale to właśnie dzięki tej jego znajomości całość jest tak smutna, rozdzierająca i przepełniona tragizmem.

Dama Kameliowa spełniła wszystkie moje oczekiwania - co więcej, pozytywnie mnie zaskoczyła (nie miałam raczej przyjemności czytanie wielu jej pochlebnych opinii, a nawet wręcz przeciwnie...)! Uważam, że jest to niezwykła, poruszająca, wielka książka, która zapewni wszystkim doskonale spędzony czas. A może nawet łzy?
Gorąco polecam.

Moja ocena: 8/10 

Iskra życia Erich Maria Remarque

Wydawnictwo Rebis, rok wydania 2010, stron 376

W dżungli zabijano by żyć, a nie żyło się po to, aby zabijać (w przeciwieństwie do obozowej rzeczywistości)

Na powieściach Remarque jeszcze się nie zawiodłam. Nie wiem, jak to się dzieje, ale każda mnie zaskakuje. Zaczynam lekturę, czytam, mówię sobie – no - może być, jednak w miarę czytania powieść zaczyna mnie oplątać, wciągać, jak wir w akcję, mimo, iż autor porusza tematy ciężkie i kreśli rzeczywistość w czarno-szarych barwach. Po takie książki sięga się rzadziej, bo kto z własnej, nieprzymuszonej woli, chce dziś czytać o sprawach brzydkich, wstydliwych, bolesnych, trudnych, o zabijaniu, o uśmiercaniu ludzi na setki sposobów, o obozach koncentracyjnych. Przyznam, że sama nie należę do tej nielicznej grupy czytelników, która sięga po takie książki. Z reguły dzieje się tak z przypadku. Wiem, że być może, nie najlepiej to o mnie świadczy, ale jak pisarz przypadnie mi do gustu wypożyczam jego książki bez czytania opisów na okładce, do których zresztą mam bardzo ograniczone zaufanie. Tym sposobem trafiłam ostatnio na kilka książek o tematyce zdecydowanie nie wakacyjnej. Są to książki trudne, których lektura wyczerpuje emocjonalnie, ale co tu dużo mówić książki niezwykle ważne i potrzebne, bo przestrzegają, przypominają i potrząsają sumieniami.
Jest rok 1945, wojna dobiega końca, jednak nie dla wszystkich. Więźniowie obozu koncentracyjnego w Mellern; w tym więzień o numerze 509 usiłują utrzymać się przy życiu; walczą nie tylko o każdy dzień, walczą o każdą godzinę, a nawet minutę życia, bo każda daje szansę przetrwania, bo kawałek suchego chleba pozwala żyć jeszcze kilka godzin, bo umiejętność udawania nieboszczyka i wstrzymania oddechu w zbiorowej mogile daje szansę wygrzebania się i ucieczki, bo zgłoszenie się do ciężkich robót pozwala na zejście z zasięgu wzroku kapo, który upatrzył sobie w więźniu ofiarę. Powieść jest opisem wydarzeń, jakie rozgrywały się w obozie i może nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby jej autor miał za sobą obozowe doświadczenia, tymczasem Remarque zdołał przed wojną wyemigrować do Ameryki, a realia poznał w oparciu o wspomnienia ocalałych. Chylę czoła przed umiejętnością wczucia się w skórę więźniów. Książka jest … (chciałam napisać przejmującym, ale to słowo wydaje mi się nieodpowiednim określeniem)… wstrząsającym studium życia obozowego. Ekstremalne warunki egzystencji, życie w poczuciu ciągłego strachu przed bólem, głodem, poniżeniem powoduje obojętnienie wobec spraw ostatecznych. Iskra życia to doskonałe studium ludzkiej psychiki; u jednych życie w przedsionku piekła wywołuje zanik ludzkich uczuć i odruchów, u innych wręcz odwrotnie, próbę ich zachowania wbrew wszystkiemu, co dzieje się wokół. Iskra życia opisuje dwa etapy obozowego egzystowania; pierwszy będący oczekiwaniem śmierci, jako wyzwolenia od obozowej rzeczywistości i drugi, jako budzenie się nadziei doczekania wyzwolenia, kiedy tląca się w więźniach iskra życia roztaje rozdmuchana i daje im nadludzkie siły, pozwala czepiać się życia pazurami, aby tylko przetrwać.

Największe wrażenie wywarł na mnie fakt, jak łatwo prześladowani mogą stać się prześladowcami. I wcale nie chodzi tu o odwet ofiar na katach. W obozie znajduje się też grupa „politycznych” (komuniści) i kiedy wokół niepodzielnie panują strach, śmierć, terror oni planują strategię przyszłego układu sił i agitują więźniów. I co zadziwiające ich lider wcale nie ukrywa, iż w przyszłości przeciwników politycznych będą zamykać w obozach, być może takich samych, jak ten, w którym się teraz znajdują. 
Dyskusja z komunistą nie ma tak samo sensu, jak dyskusja z faszystą.
Tak więc, kiedy jedni „organizują” żarcie, aby nie umrzeć z głodu, inni organizują szeregi, aby objąć przewodnictwo w przyszłym, powojennym świecie. Jest też i trzecia grupa - oprawcy, kaci, prześladowcy, ci którzy w chwili wyzwalania obozu stają się tylko wykonującymi rozkazy, niczego nieświadomymi żołnierzami. Widzimy ich w momencie, kiedy gorliwie i z pasją wymyślają coraz to nowe sposoby tortur i powolnego zabijania, aby za chwilę zobaczyć, jak zacierają wszelkie ślady swego zezwierzęcenia.
W tym miejscu wypadałoby napisać - uwaga książka zawiera drastyczne sceny. Sama czytając wbijałam paznokcie w dłonie i miałam ochotę zamknąć oczy, aby nie widzieć.
Iskra życia to jedna z najmocniejszych i najbardziej wstrząsających powieści na temat obozów zagłady, jakie czytałam (wiem, że brzmi to jak zapis z okładki, ale inaczej nie potrafię jej określić). To też kolejny manifest Remarqua przeciwko totalitaryzmowi w każdej postaci (czy to nazizmowi  czy komunizmowi).
Remarque porusza prostotą, pozorną obojętnością opisu dramatycznych zdarzeń oraz ważkością poruszanych treści.
Jedną z najbardziej przejmujących scen była dla mnie scena, w której więzień nr 509 próbując ulżyć   współtowarzyszowi w chwili jego umierania – daruje mu błysk światła, aby nie odchodził w ciemności i samotności. Wyżebraną zapałką podarował mu piętnaście sekund światła, myśląc, czy to dużo, czy mało „piętnaście sekund światła na 45 lat życia”.

Ocena – 5,5/6
To była ciężka książka, na pewno do niej nie wrócę, ale też na pewno jej nie zapomnę. I myślę, że powinniśmy od czasu do czasu czytać i takie książki, aby pamiętać.I jeśli już zdecydujecie się na taką tematykę polecam Iskrę życia Remarqua. 
Polecam również Łuk Tryumfalny , Na zachodzie bez zmian  oraz Trzej towarzysze

Śmiertelna klątwa - Agatha Christie

Agatha Christie
Śmiertelna klątwa (i inne opowiadania)
[Miss Marple's Final Cases]
Wydawnictwo Dolnośląskie, 2005
112 stron
opowiadania kryminalne
Czasami mam wrażenie, że tylko Agatha Christie potrafi tak pisać, iż w króciutkiej formie znajdzie się wszystko, co jest niezbędne w dobrej historii kryminalnej: zabójstwo i znalezienie winnego, charakterystyka wszystkich osób (o których trzeba wiedzieć), opowieści rodzinne oraz ciekawostki ze świata. I do tego wszystko wydaje się mocno zawiłe. 

W swoich pamiętnikach dotyczących prac nad książką Trucicielka i inne opowiadania Schmitt pisze: Wiele powieści przypomina wyrób czekoladopodobny, w którym brak czekolady. [1] Dlatego nie mam nic przeciw opowiadaniom. A ostatnio do nich przyciąga mnie dość mocno. Co prawda gdy z bibliotecznej półki zabierałam do domu Śmiertelną klątwę, myślałam, że to będzie po prostu krótka powieść w wykonaniu Christie. A tego dokładnie było mi trzeba. Zobaczywszy, że ta chudziutka książeczka zawiera w sobie kilka opowiadań, zdziwiłam się nieco. Jak można napisać dobre opowiadanie (kryminalne!) zajmujące osiem czy dziesięć stron?

Żyję w przekonaniu, że dobry zbiór opowiadań powinien posiadać pewien łącznik. Chciałabym wspomnieć - za okładką tej książki - iż opowiadania połączyła postać panny Marple, która w pewnych kręgach (…) słynęła ze zdolności detektywistycznych. [2] Tym bardziej, że oryginalny tytuł powieści by na to wskazywał. Zbiór jednak zawiera dwie historie, które wydają się zupełnie wyrwane z kontekstu. Zwłaszcza Lalka krawcowej zdaje się być zupełnie odrealniona gatunkowo i tematycznie. Bardziej przypomina historię fantastyczną niż sensacyjną. Tej i ostatniej  historyjce (Mroczne odbicie) nie towarzyszy pani detektyw-amator. Plusem jest jednak to, iż opowiadania przedstawiające sprawy rozwiązywane przez starszą kobietę płynnie przechodzą w te, w których nie brała ona udziału.

Pannę Marple na pewno zna każdy miłośnik twórczości Agathy Christie. Starsza kobieta o błyskotliwym umyśle i pewnymi wiktoriańskimi zachowaniami, która niejedną osobę potrafiła zadziwić. Albo stawała się przypadkowym świadkiem wydarzeń o zabarwieniu kryminalnym (i dość szybko znajdywała winowajcę), albo bardzo chętnie pomagała rodzinie lub znajomym (i przede wszystkim policji) w rozwiązywaniu zawiłych zagadek. Przy okazji sporo dowiadujemy się o jej relacjach z bliskimi oraz charakterze tych ludzi. Długie opowieści, które przypomina sobie w wyniku doświadczania kolejnych zbrodni lub tajemniczych zdarzeń (z którymi niejeden detektyw miały spory problem) co prawda oddalają nas od właściwej sytuacji, ale mocno ubarwiają powieści. I na pewno pozwalają znaleźć klucz otwierający drzwi przed winowajcami czy rozwiązaniami.

Blaszany bębenek Ginter Grass


Wydawnictwo Polnord-Oskar, rok 2006, ilość stron 646.
Najpierw wysłuchałam w postaci audiobooka, następnie przeczytałam książkę. Rzadko mi się zdarza powrót do książki w tak krótkim odstępie czasowym. Ta książka wywarła na mnie ogromne wrażenie. A może powinnam napisać inaczej; w mojej głowie kołatała się cała gama wrażeń; tak różnorodnych, tak sprzecznych, tak gorących, że aż trudno było je okiełznać. Tak trudno, że mimo, iż od lektury upłynęły prawie cztery miesiące, ja wciąż czuję zamęt. Po pierwsze to książka zupełnie inna niż te, które do tej pory czytałam; po trochu nowatorska, po trochu przerażająca, po trochu obrazoburcza, po trochu niebezpieczna, a wszystko to razem daje coś dziwnie fantastycznego. 
Urodzony w 1927 roku w Gdańsku autor napisał powieść o przenikaniu się, współistnieniu i przeciwstawianiu żywiołów kaszubskiego, polskiego i niemieckiego. Jest to groteskowo-ironiczna historia karła, który odmówił zgody na zastany świat poprzez odmowę rośnięcia. W wieku trzech lat Oskar spadł ze schodów i w wyniku odniesionych obrażeń przestał rosnąć. Akcja osadzona jest w latach 1924-1954 r., głównie w Gdańsku. Przedstawia ona historie czasami szokujące, czasami makabryczne, czasami zabawne, a czasami wręcz poetyckie. Jej lektura przyciąga i odpycha zarazem. Ale zawsze, kiedy już chciałam rzucić w kąt i nie wracać pojawiało się coś, co jak magnes nie pozwalało się od lektury oderwać. Oskar demaskuje otaczający go świat, ale Oskar demaskuje też sam siebie, jest odrażającym potworem, dla którego nie ma żadnych świętości, a z drugiej strony niezwykle inteligentnym dorosłym w ciele dziecka. Jego relacjonowanie świata jest tak pozbawione wszelkich emocji, że aż przerażające; w jego relacjach zaciera się granica pomiędzy dobrem, a złem.

Oskar jest buntownikiem i na otrzymanym w dniu swoich trzecich urodzin bębenku wygrywa swój protest przeciwko otaczającej go rzeczywistości. To dziwaczne surrealistyczne połączenie ciała i wzrostu trzylatka z psychiką dorosłego, inteligentnego człowieka wprowadza zamęt w świadomości czytelnika. Kim jest Oskar? Katem, czy ofiarą? Po której ze stron się opowiada? A może po żadnej? A może to właśnie chce przekazać, że on nie chce być stawiany przed wyborem. Chce żyć po swojemu bez bohaterstwa, ale i bez cierpienia. Trudno Oskara zrozumieć, jeszcze trudniej jest  go też polubić, ale też nie sposób nie dostrzec celności i mądrości jego spostrzeżeń. Kłębowisko myśli.

A w tle tej beznamiętnej historii niezwykle sugestywne i pełne sentymentu opisy rodzimego miasta autora. Do tego odważne opisy pierwszych inicjacji seksualnych oraz zwycięskiego „marszu” Armii Czerwonej przez Gdańsk.

Nowatorstwo powieści dotyczy zarówno warstwy fabularnej, jak i języka i sposobu narracji. Rozbudowane, urywane, pełne zwrotów akcji zdania, zmiana narratora w trakcie opowieści mogą powodować trudności w czytaniu, dlatego też mimo, iż książkę czyta się dość szybko wymaga ona skupienia. Jednocześnie ze względu na ciężką atmosferę jest trudno przyswajalna w okresach depresji czytelnika. Przy pierwszym czytaniu poległam na opisach wijących się węgorzy (są tak sugestywnie obrzydliwe... brr). Jednocześnie różnorodność gatunków, pomysłów literackich sprawia, że książka wciąż nas czymś zaskakuje.

Myślę, że książkę można albo pokochać, albo znienawidzić, trudno natomiast pozostać wobec niej obojętnym.

No i oczywiście jest to pozycja obowiązkowa dla wielbicieli Gintera Grassa i najpiękniejszego z miast, bo mojego.
Moja ocena 5/6

poniedziałek, 3 marca 2014

Czarny romans - Władysław Terlecki



Muszę przyznać, że "Czarny romans" to pierwsze moje spotkanie z  twórczością Władysława Terleckiego. Pisarz podjął się w nim stworzenia własnej wizji bardzo głośnego a tak tragicznie zakończonego, 1 lipca 1890 roku,  romansu znanej i uwielbianej przez publiczność, 29 letniej aktorki warszawskiej, Marii Wisnowskiej, córki Emilii z Hoffmanów i Oswalda Wisnowskiego,  z rosyjskim dragonem. A jest to ciekawy prozaik -wart zainteresowania -  a świadczy o tym to co przeczytałam o nim na  wymienionej powyżej stronie internetowej z której korzystałam opracowując swój tekst, a mianowicie, że " "ambitne dokonania pisarskie Terleckiego, odznaczające się nowatorstwem formalno-treściowym na gruncie polskiej prozy historycznej, plasują autora w ścisłej czołówce współcześnie tworzących powieściopisarzy. Terlecki wypracował oryginalny styl łączący elementy prozy fabularnej i dokumentalnej; pisarz w swoich powieściach i opowiadaniach często korzystał z technik eseju, kroniki, prozy kryminalnej, sprawozdania sądowego, a nawet felietonu".
         I potwierdza się to w powieści "Czarny romans", na której styl pozbawiony akapitów, rozdziałów itp. narzekała jedna z blogerek w recenzji, a niestety znalazłam tylko jedną recenzję tej interesującej książki zarówno pod względem treści jaką zawiera,  a także  formy w jakiej została napisana.

Czytaj więcej>>>>

Wróżby kumaka Ginter Grass

Wydawnictwo Oskar
Rok 2005
Ilość stron- 231
Przypadek postawił wdowca obok wdowy. A może przypadek nie miał nic do rzeczy, ponieważ ich historia zaczęła się w Zaduszki? W każdym razie wdowa była już na miejscu, kiedy wdowiec potknął się, stracił na chwilę równowagę, ale nie upadł.
Stanął obok niej. Numer butów czterdzieści trzy obok numeru butów trzydzieści siedem. Przy straganie chłopki, który oferował zebrane w koszyku i rozpostarte na gazecie grzyby, do tego cięte kwiaty w trzech wiadrach, wdowiec i wdowa znaleźli się nawzajem.
Tak zaczyna się akcja powieści Gintera Grassa. Jest rok 1989, krótko przed zburzeniem muru berlińskiego. Polska konserwatorka zabytków spotyka niemieckiego profesora – badacza sztuki. Aleksandra Piątkowska i Aleksander Reschke. Wiele ich łączy; wspólnota zainteresowań, wiek (oboje po pięćdziesiątce), przeszłość, której raczej należałoby się wstydzić niż nią chełpić, miejsce (Gdańsk) oraz idea.
Pierwsze spotkanie rozpoczęte pod Halą Targową i spacer do miejsca spoczynku rodziców Aleksandry skutkują narodzinami idei. Aleksandra, pamiętająca niespełnione pragnienie rodziców pochówku w Wilnie i Aleksander przyznający, iż i jego rodzice chcieli być pochowani w Gdańsku, postanawiają założyć Polsko – Niemiecko – Litewskie Towarzystwo Cmentarne. Założeniem towarzystwa jest umożliwienie wszystkim chętnym, którzy musieli opuścić miejsca swego urodzenia powrotu doń na wieczny spoczynek.
To co nazywamy ziemią rodzinną, jest przez nas doświadczane mocniej aniżeli same pojęcia ojczyzny, czy narodu, dlatego tak liczni, z pewnością nie wszyscy, ale w miarę starzenia się coraz liczniejsi żywią pragnienia, żeby być pogrzebanym niejako u siebie, pragnienie zresztą, które przeważnie pozostaje gorzko niespełnione, bo często okoliczności stoją temu na przeszkodzie. … W katalogu praw człowieka należałoby wreszcie zagwarantować również i tę zasadę. Nie, nie mam na myśli postulowanego tu przez działaczy naszych uciekinierskich związków prawa do ziemi rodzinnej- właściwą nam ziemię rodzinną utraciliśmy w sposób zawiniony i ostateczny- ale o prawo zmarłych do powrotu w swoje strony…
Tak Aleksander Rieschke formułuje założenie Towarzystwa, które w ostatecznym kształcie staje się polsko-niemieckim. Strona Litewska z powodów politycznych wykazuje ostrożne zainteresowanie, ale w tej chwili ma inne priorytety (oderwanie się od Związku Radzieckiego). Aleksandra i Aleksander widzą w idei utworzenia Towarzystwa idę pojednania i przebaczenia.
Para bohaterów ulega fascynacji nie tylko ideą, ale i sobą nawzajem.
Piękna idea, jak to często z ideami bywa ulega jednak wypaczeniu. Z jednej strony odzywają się niemieckie dążenia ekspansji polskich terenów pod płaszczykiem tworzenia na polskiej ziemi najpierw niemieckich domów starców, potem zakładów opieki zdrowotnej aż po pola golfowe dla wnuczków odwiedzających ziemię, gdzie leżą prochy ich zmarłych. Z drugiej strony pojawia się wizja zrobienia dobrego interesu (i to z obu stron, zarówno niemieckiej, jak i polskiej).
Bohaterowie stają przed koniecznością podjęcia decyzji, czy kontynuować rozpoczęte dzieło, czy odciąć się od niego, czy iść na kompromis, czy zrezygnować z tego, co było ich wspólnym dzieckiem.
Wróżby kumaka to książka nie tylko o tym, jak piękne idee ulegają wypaczeniu, jak wiele wzniosłych pomysłów niszczy polityka i żądza zysku. Wołanie kumaka w niemieckiej tradycji jest ostrzeżeniem, przestrogą, zapowiedzią nieszczęścia. W książce Grassa wołanie kumaka jest trochę jak wieszczenie Kasandry; napomina i ostrzega.
Książka jest też afirmacją życia, choć nie pozbawioną sceptycyzmu, łączy w sobie realizm z wizjonerstwem.
Mnie we Wróżbach kumaka najbardziej podobały się nowatorstwo języka i miłość do rodzinnego miasta autora, które jest też moim miastem rodzinnym.
Z tego rodzaju narracją spotkałam się po raz pierwszy. Narrator pisze o bohaterach w trzeciej osobie, z dystansu, odnosi się wrażenie, jakby przyglądał się im z zewnątrz, chociaż wiemy, ze korzysta z dziennika głównego bohatera. Odnoszę wrażenie, iż nie wykazuje on zbytniej sympatii do Aleksandra, ale stara się zachować obiektywizm.
Jest to rodzaj narracji, który albo się pokocha od razu, albo będzie czytelnika męczył. Ja pokochałam. Lektura była raczej smakowaniem, niż pożeraniem powieści.
Siedzieli naprzeciwko siebie. Poszła im butelka bułgarskiego czerwonego wina. Wdowa na koniec wymieszała grzyby ze śmietaną, całość lekko popieprzyła i posypała mączysto rozpadłe ziemniaki siekaną pietruszką. Dolewając Reschke zabrudził obrus. Skwitowana śmiechem plama z czerwonego wina. Posypana solą. Znowu elektroniczne kuranty z ratusza; tragiczne, heroiczne. – To melodia do sławnego tekstu Marii Konopnickiej-powiedziała wdowa. – Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród..
Miłość do Gdańska. Czytając wędrowałam uliczkami miasta; od Hali Targowej, zwanej Dominikańską, poprzez Ogarną (mieszkanie Aleksandry), Długą (spotkanie pod Neptunem i ślub w Ratuszu), kościoły św. Jana, Bożego Ciała, Piotra (myślę, że chodziło o kościół Piotra i Pawła, kościół, w którym przystępowałam, do pierwszej komunii), aż po cmentarze. Ten, na którym narodziła się idea Cmentarza jest zarazem tym, na którym spoczywa mój tata. Razem z bohaterami przemierzałam znane i mniej znane zakątki mojego miasta. Jadąc tramwajem przez Wielką Aleję, zwaną dziś Aleją Zwycięstwa, czytałam o przejażdżce bohaterów rikszą tą samą trasą. Odnalazłam w tej książce ogromną miłość do miasta, miłość, którą zapewne potęguje tęsknota do miejsca urodzenia pisarza.
Myślę, że z tego właśnie powodu odbieram ją szalenie osobiści.
Na podstawie książki powstał film w reż. Roberta Glińskiego z Krystyną Jandą (Aleksandra) oraz Matthiasem Habichem (Aleksandrem). To właśnie obejrzenie filmu było dla mnie impulsem do sięgnięcia po książkę.
Moja ocena 5,5/6
Zdjęcia: 1. Lwy z Ratusza Głównego, 2.Hala Dominikańska- dziś, 3. Przedproża na Mariackiej, 4. Park Heweliusza (w tle Wielki Młyn i Pomnik astronoma)

niedziela, 2 marca 2014

Cheri Gabrielle Sidonie Colette

Na książkę zwróciłam uwagę dzięki fantastycznej recenzji na jednym z zaprzyjaźnionych bloogów, gdzie jej lekturę przyrównano do degustacji szampana z truskawkami. Co prawda po szampanie boli mnie głowa, ale truskawki maczane w bąbelkach smakują wybornie.
Cheri” to romans starzejącej się kobiety (Lei) z dużo młodszym chłopcem (Cheri). Kobieta jest kurtyzaną, a chłopiec synem jej „przyjaciółki”. Lea utrzymuje młodego chłopaka zaspakajając jego zachcianki, kupuje mu ubrania, biżuterię, zastępuje mu matkę, kochankę, dba o jego potrzeby. Cheri jest jak rozpieszczony dzieciak; humorzasty, nadąsany, pozwala się kochać i obdarowywać. Nie wiele się dzieje, właściwie nie dzieje się prawie nic, wstają z łóżka, idą do znajomych, ubierają się, kładą do łóżka, sprzeczają. On lubi luksus i Leę w roli opiekunki i kochanki,  ona odnajduje się w roli matki, którą nigdy nie była.
Tę sielankę, ten niezobowiązujący układ przerywa decyzja o ślubie Cheriego. Obojgu wydaje się, że bez problemów potrafią zrezygnować z siebie. Lea postanawia wyjechać, aby wypełnić sobie czymś czas, Cheri zajmuje się urządzaniem domu. Tymczasem okazuje się ku ich zaskoczeniu, iż ich związek był czymś więcej niż tylko przelotnym romansem. Jaki będzie koniec, czy może będzie to dopiero początek - tego dowiecie się z książki.
Cheri dojrzewa, zaczyna myśleć i odczuwać, Lea zastanawia się nad sensem swojego życia, sensem związków, nad swoim miejscem w życiu.
Cheri to książka o trudnym związku, o dojrzewaniu i o starzeniu się. Ciekawe i wnikliwe studium postaci. Język kunsztowny, powiedziałabym barokowy. Lektura odpowiednia na wakacje.
Nie żałuję, że przeczytałam (czyta się lekko i szybko), ale, no właśnie, ale jakoś mi nie podeszła. Nie ten rodzaj literatury, nie ten temat, a może nie ten czas. Może dzisiaj zamiast szampana z truskawkami wolałabym białą swoistą kiełbasę.
Ale to moje subiektywne odczucie. 
Polecam wielbicielom i wielbicielkom romansów.
Należałoby dodać jeszcze, iż autorka powieści napisała ją dziewięćdziesiąt lat temu, co zapewne nie obyło się bez skandalu. Powieść została sfilmowana w 2010 roku, a w roli głównej wystąpiła Michelle Pfeiffer.

Opowiadania niesamowite Emil Zola

Na zbiór Opowiadań  niesamowitych składa się pięć nowelek Zgon Oliviera Becaille, Atak na młyn, Radykał, Feta, Nantas. O ostatniej z nich pisałam tutaj.
Tym, co łączy wszystkie nowelki jest dość zaskakujące zakończenie. Z perspektywy upływu czasu od lektury (jakieś pół roku) muszę przyznać, iż testu trwałości nie przeszły Radykał i Feta. Radykała nie pamiętam wcale, Fetę dość mętnie. 

Zapamiętałam natomiast i chyba na długo Zgon Oliviera Becaille, a to z powodu nietypowego sposobu prowadzenia narracji oraz osoby lektora. Zaskakującym jest to, iż dość długo nie można połapać się w stanie żywotności narratora; żyje, czy też nie, jest w stanie snu, letargu czy katatonii. 
Zakochany do szaleństwa w młodej żonie Olivier zachorował i dość nagle znalazł się w stanie krytycznym. Wezwany do pacjenta lekarz bez badania stwierdził zgon, wścibska sąsiadka udając troskliwość planuje wyswatanie młodej wdowy, zaś Olivier obserwujący zdarzenie z  perspektywy łóżka tudzież drewnianej skrzyneczki przejawia całą gamę doznań; miłości do żony i obaw o jej niezabezpieczoną przyszłość, strachu, niedowierzania, żalu, gniewu na własną bezsilność i głupotę innych. Dominujący temat strachu Oliviera przed śmiercią i pochowania żywcem nadają nowelce charakter makabreski. Zakończenie jest dość zaskakujące i trochę rozczarowujące. Olivier dostaje drugą szansę, której wydaje się nie potrafi wykorzystać, trudno też powiedzieć, czy dzięki nietypowemu doświadczeniu coś zyskał. Dobry pomysł, ale chyba nie do końca wykorzystany przez autora. Lektorem nowelki jest pan Artur Barciś, który wywiązał się ze swego zadania znakomicie, imitując obawy i rozterki Oliviera w sposób niezwykle przekonywujący, sprawiając, iż dreszczyk grozy przenika czytającego na wskroś. 

Z pięciu krótkich form moim zdaniem najlepszą nowelą jest Atak na młyn. Niczym w antycznej tragedii stawia pisarz swoich bohaterów przed wyborami, z których żaden nie jest dobrym. Córka zamożnego młynarza wpada w oko młodemu imigrantowi z Belgii. Przystojny lekkoduch, nie zyskuje początkowo sympatii przyszłego teścia. Z czasem, kiedy udaje mu się zyskać jego przychylność na przeszkodzie zakochanym staje historia (wojna francusko-pruska). Wioska, w której odbywają cię zaślubiny zostaje zaatakowana przez nieprzyjaciela, a dziewczyna poddana najcięższej próbie; może uratować jedno życie; ojca lub narzeczonego. Kiedy ta nie potrafi podjąć decyzji i kiedy wszystko wydaje się być przesądzone los tasuje karty. I tak kilkakrotnie. Odbieranie nadziei na szczęśliwe zakończenie miesza się nieustannie z wiarą w happy end. Zola zdaje się mówić, iż nieznane są wyroki opatrzności (losu), a człowiek jest jedynie marionetką w rękach siły wyższej.

Niestety, podobnie, jak w przypadku Nantasa lektorką jest pani Joanna Lissner, której egzaltowany i przejaskrawiony sposób narracji sprawia, iż słuchanie staje się dość męczące i irytujące. 

Z powstaniem Ataku na młyn, jednej z sześciu nowel (obok Baryłeczki Maupassanta, Z tornistrem na plecach Huysmansa, Upustem krwi Cearda, Burdelem pod Siódemką Hennique oraz Na pobojowisku Alexisa)  składających się na zbiór Wieczory medańskie łączy się wymyślona przez Maupassanta legenda. 
Zbieraliśmy się latem u Zoli w jego posiadłości, w Medanie (..). Pewnej nocy, gdy księżyc był w pełni (...) zaczęliśmy przypominać wszystkich sławnych gawędziarzy (...) Sceptyk Ceard wymamrotał, spoglądając na księżyc: Oto piękne romantyczne tło, należałoby je wykorzystać... Opowiadając sentymentalne historyjki, dorzucił Huysmans. Lecz Zola uznał, że to dobra myśl, będziemy sobie opowiadać historie. Ubawił nas ten pomysł i ustaliliśmy, żeby rzecz utrudnić, że tło obrane przez pierwszego obowiązywać będzie pozostałych (...) Usiedliśmy i wśród głębokiego spokoju uśpionych pól, w jasnym blasku księżyca Zola opowiedział nam straszną kartę z historii katastrof wojennych, zatytułowaną Atak na młyn (..) *
Ta piękna legenda, jak pisze pani Halina Suwała w biografii autora  ma niewiele wspólnego z prawdą. Pisarze podczas spotkań w Medanie i Paryżu postanowili wydać wspólnie tom nowel, który miał być manifestem "szkoły naturalistycznej".
Osobiście wolałabym, aby legenda okazała się prawdziwą, bowiem opowiadania stworzone ad hoc, w romantycznej aurze, dla wspólnej zabawy odczytywałabym inaczej. Za najlepszą nowelę ze zbioru Wieczory medańskie uznano Baryłeczkę.  
Po przeczytaniu paru powieści Zoli stwierdzam, iż są zdecydowanie lepsze, ciekawsze i głębsze od jego nowel.
 
Moja ocena całego zbiorku 3,5 (być może na dość niskiej ocenie zaważył także brak sympatii do krótkiej formy). 
* str. 221 Emil Zola autorstwa Haliny Suwały Wiedza Powszechna rok wydania 1968