Czy jest osoba, która nie przeczytała
Chłopów? Za moich czasów licealnych była to lektura obowiązkowa, wszystkie cztery tomy. Lektura, której nie wypożyczyłam w porę z biblioteki a potem usiłowałam przeczytać w ciągu weekendu, co jak wiemy jest niewykonalne. Ponieważ nauczycielkę języka polskiego miałam wymagającą denerwowałam się, że zostanę przyłapana na nieznajomości lektury. Udało mi się przez weekend przeczytać półtora tomu, a następnie w trakcie tygodnia omawiania książki doczytać (przekartkować pozostałe dwa i pół tomu). I tak skończyłam szkołę bez gruntownej znajomości
Chłopów (jakkolwiek by to zabrzmiało dwuznacznie). I szczerze mówiąc nie czułam z tego powodu dyskomfortu. Dopiero niedawno przeczytana
Ziemia obiecana zmieniła moje zdanie na temat Reymonta.
Chłopi to powieść, za którą, jak podają niektóre źródła Reymont otrzymał literacką nagrodę Nobla w 1924 r.
W zeszłym miesiącu skończyłam słuchać audiobooka. I jakoś nie mogłam się zebrać za napisanie tej recenzji i to wcale nie dlatego, aby mi się nie podobało. Wręcz przeciwnie jestem pod wrażeniem bogactwa treści, języka powieści, malowniczości.
Nie będę opisywała fabuły, bo ta znana jest zapewne, jeśli nie z lektury, to z filmowej adaptacji powieści ze wspaniałymi rolami; Władysława Hańczy, Emilii Krakowskiej, Ignacego Gogolewskiego.
Fabuła nie jest tutaj rzeczą najistotniejszą, ona służy jedynie ukazaniu tego, co jest esencją powieści. Jest to przekrojowa opowieść o społeczności zamieszkującej wieść Lipce pod koniec XIX wieku. Akcja utworu obejmuje cztery pory roku i ukazuje życie mieszkańców wsi determinowane naturą. To ona wyznacza rodzaj zajęć wykonywanych przez Lipczan. A każdą z pór roku wyróżnia nie tylko pogoda, ale także święta liturgiczne i obrzędy. Takich opisów Wielkanocy, jak u Reymonta daleko by szukać w naszej literaturze.
Reymontowskie Lipce to wieś barwna i ciekawa, wieś, którą chętnie się odwiedza. O jakże mi się podobały te jarmarki, te zabawy w karczmie, te procesje, na których aż skrzy się od kolorowych; wstążek, korali, chustek, zapasek, pasiastych spódnic, haftowanych bluzek. Pełno tam opisów strojów, tańców, zwyczajów, przypowiastek, zagadek.
Ale Reymontowskie Lipce to nie jest cepelia; to nie tylko pisanki, wycinanki, piękne stroje i zwyczaje, Lipce to przede wszystkim ludzie. Ludzie prymitywni, zezwierzęceni, prości, aby nie napisać dosadniej. No tak, ale można by powtórzyć za bohaterką Orzeszkowej - skąd oni mają być inni, skoro tacy są zubożeni i tacy niewykształceni. Trudno ich winić za brak wyższych uczuć. Tam wszyscy walczą ze wszystkimi; ojciec z synem, siostra z siostrą, dzieci z matką, krewni z krewnymi. I walczą o wszystko; od morgów poczynając, na starej pierzynie kończąc. Tam liczy się tylko instynkt przetrwania. W tym naturalistycznym spojrzeniu przypomina mi Reymont Zolę i jego Germinal.
Chociaż czytałam o zarzutach dotyczących błędów narracyjnych polegających na myleniu języka narracji używanego przez poszczególnych bohaterów - ja byłam zachwycona gwarą przedstawioną w powieści. Te wszystkie; a dyć, a juści, mojściewy, wama, mę, me, jucha, swynia, podczas czytania i długo jeszcze po lekturze kołaczą się w głowie. A słynne- ja wójt wama to mówię stanowi do dzisiaj ulubione powiedzenie mojej koleżanki, kiedy chce nas do czegoś przekonać.
Czytając Chłopów miałam przed oczyma Lipczańską wieś, jak żywą, wraz z jej pejzażem, mieszkańcami, ich sposobem mówienia i myślenia, z ich naiwnością i zawziętością, ich głupotą i ich walką o przetrwanie.
Oczywiście na temat
Chłopów można by napisać całe opracowanie, bo to powieść wielopłaszczyznowa, bogata, ważna, piękna, ale moje opisy i tak nie są w stanie oddać uroku, jakim będzie zapoznanie się z powieścią. I nie obawiajcie się, Chłopi wcale nie są nudni. Gorąco polecam.
Moja ocena 5,5/6
Wczoraj była 145 rocznica urodzin Władysława Reymonta, co zmotywowało mnie do zamieszczenia krótkiej notki na temat wysłuchanej lektury.
I mały fragment opisu jarmarku:
Jarmark był wielki, co się zowie, narodu skupiło się tyla, że i przejść było niełatwo, a już w rynku pod klasztorem to Boryna przez siłę pchać się musiał, taki gąszcz się czynił między kramami.
Było też tego, że ani przeliczyć, ni objąć - gdzieby zaś tam kto poradził.
A najpierwej te płócienne, wysokie budy, co stały wzdłuż klasztoru we dwa rzędy, zapchane całkiem towarem kobiecym - a płótnami, a chustkami, co wisiały na żerdkach i jako te maki były czerwone, że aż się w oczach ćmiło, a drugie zasię całkiem żółte się widziały, a insze buraczkowe... i kto je tam wszystkie spamięta! A dzieuch i kobiet pełno tu przed nimi, że i kija nie było gdzie wrazić - która targowała i wybierała sobie, a drugie aby ino popatrzeć i oczy se ucieszyć ślicznościami.
A potem znów szły kramy, co się aż lśniły od paciorków, lusterek, szychów, a wstążek, a kryzków onych na szyję, a kwiatuszków zielonych, złotych i różnych... a czepków i Bóg ta wie czego jeszcze.
Gdzie znowu święte obrazy przedawali w pozłocistych ramach i za szkłem, że choć stały pod ścianami albo i zgoła na ziemi leżały, a szedł od nich blask, że jaki taki do czapki sięgał i znak krzyża czynił świętego.
Ostatnio jakoś nie mam serca do recenzowania, zdecydowanie lepiej idzie mi czytanie.