Lubię
czytać powieści Zoli. Podoba mi się ich naturalistyczny sposób
narracji, choć przebrnięcie przez opisy nędzy, plugastwa, ludzkiego
okrucieństwa bywa traumatycznym przeżyciem. Jednak jak dotąd nie
żałowałam czasu poświęconego książkom Emila. Choć przyznaję, że
Opowieści niesamowite, czy Nantas nieco mnie znużyły.
Czytanie
Zoli, to trochę tak jak oglądanie wczesnych obrazów Van Gogha, to co
widzimy piękne nie jest, ale sposób, w jaki to namalowano, czy opisano
może budzić podziw. Mój wzbudził.
Szósty
tom cyklu Rougon-Macquartowie to studium homo politicus; obraz mocno
odpychający, choć niezwykle prawdziwy. I znowuż geniusz autora przejawia
się w tym, iż opisuje on nie tyle konkretnych osobników (choć
bohaterowie mają cechy ówczesnych polityków), co pewien zbiór cech,
jakie posiada człowiek opanowany żądzą władzy. Polityka dla bohatera i
jemu podobnych jest szczeblem do osiągnięcia pozycji społecznej, władzy,
pieniędzy, poklasku, kobiet. Bo do polityki wbrew populistycznym hasłom
idzie się dla władzy i pieniędzy właśnie.
Eugeniusza
Rougon poznajemy w 1857 r., kiedy na skutek intryg politycznych
przeciwników zostaje odsunięty z piastowanego stanowiska. Starannie
przygotowywana sieć sojuszy garstki „przyjaciół”, których los zależny
jest od stanowiska Eugeniusza doprowadza go na szczyty władzy; zostaje
ministrem. A wokół niego niczym satelici krążą mający spore potrzeby
„przyjaciele”. Ktoś ma sprawę sądową, ktoś inny liczy na pomyślne
rozstrzygnięcie sporu o spadek, ktoś czeka na koncesję, a jeszcze inny
chciałby otrzymać posadę, są też tacy, którzy nie dla siebie proszą, ale
dla innych, a to posag dla panny, którą bezecnie wykorzystał jakiś
oficer, a to zapomogę dla znajomego, a to trafikę dla sąsiada….
Odtąd wielkiego Rougon … bawi
to, że jest postrachem, że w błogim spokoju grona przyjaciół kuje
pioruny, że swymi grubymi pięściami parweniusza okłada naród. „Źli tylko
niech drżą, dobrzy niech patrzą śmielej”- napisał w jakimś okólniku; i
grał swoją rolę Boga, zazdrosną o swą władzę dłonią jednym niosąc
zagładę, innym ocalenie. Czuł przypływ niezmiernej dumy i bałwochwalcze
uwielbienie dla własnej siły i inteligencji przeradzało się w formalny
kult. Własna osoba była dla niego źródłem nieziemskiej rozkoszy. (str.
218) … Największą przecież rozkosz znajdował Rougon pyszniąc się
tryumfem wobec swej kliki. Zapomniał o Francji, o wysokich urzędnikach,
których miał u swoich stóp, o rzeszach petentów, którzy oblegali jego
drzwi, po to, by żyć wśród niesłabnącego uwielbienia dziesięciu, czy
piętnastu bliskich znajomych ze swego otoczenia. Jego gabinet był dla
nich otwarty o każdej porze; zgodnie z jego wolą królowali w nim, na
fotelach, a nawet przy jego biurku, on zaś twierdził, że lubi, kiedy mu
się kręcą pod nogami niby wierne zwierzęta. (str.219).
Wszystko
układa się po myśli pana ministra, do czasu, kiedy okazuje się, jak
silnym przeciwnikiem jest odrzucona kobieta. Klorynda, kobieta, której
pożądał, ale nie na tyle, aby się z nią ożenić, kobieta, której
zawdzięczał swój powrót na szczyty władzy dzięki sieci intryg doprowadza
do jego dymisji. Co gorsza, Rougon dowiaduje się, iż tej właśnie
kobiecie zawdzięczał swą wysoką pozycję.
To
jednak nie koniec kariery Eugeniusza. Droga polityka to sinusoida, na
której się wznosi, upada i znowu wznosi. Dzięki intrygom, korupcji,
nadużyciom, despotyzmowi, okrucieństwu, bezkompromisowi, który zostaje
ostatecznie zwyciężony przez pójcie na kompromis wielki niegdyś pan
minister powraca w nowej roli. Bo w końcu Eugeniusz wyznaje znaną od
renesansu zasadę, iż cel uświęca środki.
..w
przeciągu godziny przekreślił politykę całego swego życia i teraz
zgodził się na fikcję parlamentaryzmu, by zaspokoić swą wściekłą żądzę
władzy (str. 375).
Kiedy
czyta się książkę, można odnieść wrażenie, jakby przez te prawie
dwieście lat nic się nie zmieniło. Książka dotyczy fikcyjnych bohaterów i
zdarzeń, osadzonych w autentycznych czasach II Cesarstwa. Jednakże
mechanizmy, jakie opisuje były i są aktualne do dziś.
Początkowo
lektura nie budziła mojego zainteresowania, z uwagi na temat, który
jest mi obmierzły i wstrętny nie mogłam wykrzesać z siebie jakichkolwiek
emocji. Im jednak dalej zagłębiałam się w nią, tym większą sprawiała mi
przyjemność. Doceniam wnikliwość obserwacji, celność sądów, umiejętność
ich opisania w sposób, że nawet tak nieciekawy przedmiot obserwacji
staje się w końcu zajmujący, no i niezmiernie ulegam urokowi opisów
Zoli. Wiem, że niektórych właśnie owe opisy irytują, ja jednak mam do
nich słabość. Rozkoszuję się malarskimi opisami osób, rzeczy, zdarzeń. Z
przeczytanej właśnie lektury w pamięci zostanie obraz wenty
dobroczynnej urządzanej przez panie z towarzystwa.
Na
długich pokrytych czerwonym suknem stołach rozłożono towary: było tu
więc kilka stoisk z paryskimi wyrobami galanteryjnymi i chińszczyzną,
dwa kramy z zabawkami dla dzieci, pełen róż kiosk kwiaciarki, a
wreszcie- niczym na podmiejskiej zabawie - „koło szczęścia” pod
namiotem. Wydekoltowane, w balowych toaletach sprzedawczynie wdzięczyły
się jak handlarki, uśmiechały jak modystki, które namawiają klientelę na
stary kapelusz, szczebiotały pieszczotliwie i paplały, a przy tym nie
mając pojęcia, wyceniały towary. Zabawiając się tak w panny sklepowe,
pozwalały dotykać swych rąk dłoniom pierwszego lepszego nabywcy, a
łaskotane ich dotykiem wybuchały wulgarnym chichotem. Tu księżniczka
obsługiwała stragan z zabawkami, naprzeciw niej jakaś markiza
sprzedawała sakiewki niewarte więcej jak dwadzieścia dziewięć su, nie
oddając ich taniej niż po dwadzieścia franków. Obie rywalizowały ze
sobą, upatrując triumf swych wdzięków w największym przychodzie,
ściągały do siebie klientów, wabiły mężczyzn, stawiały bezwstydne ceny, a
potem po zaciekłych targach, godnych rzeźniczek-oszustek, ofiarowywały w
naddatku odrobinę siebie samych-koniec paluszków lub widok głęboko
rozchylonego stanika- by skłonić nabywcę do poważnych zakupów.
Dobroczynność była tu pretekstem. (str. 334).
Wrażenia po raz pierwszy opublikowałam na moim blogu Moje podróże.