Książka wydana w cyklu powieści historyczne - Czasy Stanisława Augusta ukazała się po raz pierwszy w „Tygodniku ilustrowanym” w 1883 r. W tym samym roku ukazało się w Warszawie pierwsze i jedyne wydanie książkowe. Przeczytany przeze mnie egzemplarz wydany został ponad sto lat później (w 1986 r.). Liczy ona sobie 134 strony.
Gdzieś na pograniczu Korony i Litwy stał wybudowany w XVI wieku klasztor ojców franciszkanów. Do końca wieku XVIII, w którym to akcja powieści się rozgrywa, ten prosty i niewyszukany w stylu budynek, dzięki szlachetności, jaką nadaje czas nabrał majestatu i dostojeństwa. Mieszkańcy jego, jak na ludzi bogobojnych przystało wiedli swe codzienne życie utartym, spokojnym torem zdarzeń przewidywalnych i monotonnych. Dnie zdawały się płynąć leniwie; od jutrzni do komplety. I choć wielu zarzucało im bezczynność, poza modlitwą, każdy z zakonników miał liczne obowiązki, które mu dnie wypełniały. Pomagali proboszczom, sprawowali posługę duszpasterską na dworach, prowadzili szkółkę dla ubogich chłopców, studiowali księgi w klasztornej bibliotece, zażegnywali spory sąsiedzkie, przynosili pociechę, byli też źródłem wiadomości w pozbawionej gazet okolicy. Życie w klasztorze, choć postronnym mogło wydawać się nudnym, jego mieszkańcom przynosiło spokój i spełnienie. Okolica była cicha i bezpieczna.
Aż razu pewnego do furty klasztoru dobijać się poczęło dwoje pachołków człowieka rannego ciągnących pod ręce. Wielkie poruszenie spowodowało pojawienie się niecodziennego gościa, tym bardziej, iż gość ów, póki jeszcze przytomnym był wzbraniał się przed gościną w klasztorze. Długi czas okoliczności napaści na młodego porucznika, jak również jego koligacje rodzinne pozostawały dla zakonników tajemnicą.
Z czasem zrozumiałym się stała niechęć młodzieńca ....
Więcej U mnie
niedziela, 30 października 2011
Upiór, czyli o tym jak zostałam nabita w butelkę
Powróciłam dziś z biblioteki z dwoma powiastkami JIK-a (Klasztor oraz Skrypt Fleminga). Raz jeszcze zerknęłam na listę lektur, aby upewnić się, czy na pewno pozycje owe nie znajdują się na liście przeczytanych (lista wydrukowana, ale do plecaka zapakować się była zapomniała, więc czas najwyższy naprawić zaniedbanie). Zerknęłam i zdębiałam, bom nagle dostrzegła tytuł, który mnie zahipnotyzował. Wczoraj opublikowałam wpis na temat powieści G. Leroux Upiór w operze, a dziś widzę na liście lektur Upiór-opowiadanie przy kominku J.I.Krasickiego. Zajrzałam do biblioteki internetowej i znalazłam króciutkie (40 stronicowe) opowiadanko.
Domowe ognisko, na kominku pali się ogień, obok drzemie pies. Trójka starych myśliwych siedzi w zadumie i obserwuje płonące drwa. Za kanapką skrywa się narrator, którego zwabił urok opowieści, jakie snują przy ognisku gawędziarze. Zapowiada się interesująco, nieprawdaż? Jeden z myśliwych Seweryn Burba, człek stateczny i prawy zaczyna snuć opowieść o dawnych czasach, kiedy to młodzieńcem będąc, zmuszony porzucić służbę wojskową z powodu odniesionych ran, powrócił do kraju i rozpoczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Usłuchawszy rady brata postanowił na początek wziąć dzierżawę. W tym celu Seweryn wybrał się do krewnych, „azali się co nie trafi”. U niejakich Moskorzewskich na Podlasiu, gdzie odbywał się akurat zjazd rodziny (a był to okres zapustów) usłyszał o sąsiadach, Boguszach, którzy szukają właśnie dzierżawcy.
Boguszowie, to dwójka zacnych staruszków, (para siwiuteńkich gołąbków), którzy stracili syna jedynaka służącego w wojsku. Dwie zamężne córki z dorosłymi już dziećmi kolejno pomieszkiwały u rodziców. Ponieważ staruszka tak mocno jedynaka ukochała nikt z rodziny nie ośmielił się powiedzieć jej o śmierci syna i tak żyła ona w przekonaniu rychłego powrotu swego dziecka.
Kiedy Seweryn przybył do dworu okazało się, że wygląda on identycznie, jak zmarły syn Boguszów. Staruszka jest przekonana, iż to powrócił jej zaginiony syn, który z jakichś nieznanych jej powodów musi ukrywać się pod obcym nazwiskiem.
Szlachetny młodzieniec pragnie, jak najszybciej skończyć tę farsę wcielania się w rolę nieboszczyka. Wszak "być upiorem nie jest miłą rzeczą".
Tymczasem zarówno pan Bogusz, jak i pani Stawicka (jedna z córek Boguszów) proszą, zaklinają na wszystko, aby Seweryn zgodził się przyjąć dzierżawę i odgrywał rolę syna ukrywającego się pod obcym nazwiskiem. Młodzieniec ...
więcej U mnie
Domowe ognisko, na kominku pali się ogień, obok drzemie pies. Trójka starych myśliwych siedzi w zadumie i obserwuje płonące drwa. Za kanapką skrywa się narrator, którego zwabił urok opowieści, jakie snują przy ognisku gawędziarze. Zapowiada się interesująco, nieprawdaż? Jeden z myśliwych Seweryn Burba, człek stateczny i prawy zaczyna snuć opowieść o dawnych czasach, kiedy to młodzieńcem będąc, zmuszony porzucić służbę wojskową z powodu odniesionych ran, powrócił do kraju i rozpoczął rozglądać się za jakimś zajęciem. Usłuchawszy rady brata postanowił na początek wziąć dzierżawę. W tym celu Seweryn wybrał się do krewnych, „azali się co nie trafi”. U niejakich Moskorzewskich na Podlasiu, gdzie odbywał się akurat zjazd rodziny (a był to okres zapustów) usłyszał o sąsiadach, Boguszach, którzy szukają właśnie dzierżawcy.
Boguszowie, to dwójka zacnych staruszków, (para siwiuteńkich gołąbków), którzy stracili syna jedynaka służącego w wojsku. Dwie zamężne córki z dorosłymi już dziećmi kolejno pomieszkiwały u rodziców. Ponieważ staruszka tak mocno jedynaka ukochała nikt z rodziny nie ośmielił się powiedzieć jej o śmierci syna i tak żyła ona w przekonaniu rychłego powrotu swego dziecka.
Kiedy Seweryn przybył do dworu okazało się, że wygląda on identycznie, jak zmarły syn Boguszów. Staruszka jest przekonana, iż to powrócił jej zaginiony syn, który z jakichś nieznanych jej powodów musi ukrywać się pod obcym nazwiskiem.
Szlachetny młodzieniec pragnie, jak najszybciej skończyć tę farsę wcielania się w rolę nieboszczyka. Wszak "być upiorem nie jest miłą rzeczą".
Tymczasem zarówno pan Bogusz, jak i pani Stawicka (jedna z córek Boguszów) proszą, zaklinają na wszystko, aby Seweryn zgodził się przyjąć dzierżawę i odgrywał rolę syna ukrywającego się pod obcym nazwiskiem. Młodzieniec ...
więcej U mnie
"Portret Doriana Graya" - Oscar Wilde.
Tłumaczenie: Maria Feldmanowa
Wydawnictwo: Państwowy Instytut Wydawniczy
Stron: 254
O tej książce słyszałam dużo w związku z jej niedawną ekranizacją. Filmu nie widziałam, gdyż mam taką niepisaną zasadę - najpierw przeczytaj, potem oglądaj. Kiedyś tę zasadę pominęłam i w sumie dobrze się stało, ale to już inna historia...
Twórczość Wilde'a to klasyka, dlatego cieszę się, że nareszcie uzupełniam luki w swym czytelniczym wykształceniu. Uwielbiam historie z XIX wieku i muszę przyznać, że Portret Doriana Graya porwał mnie od pierwszych stron. Czytałam książkę w każdej wolnej chwili i nawet nie przeszkadzało mi to, że trafił mi się wyjątkowo nieatrakcyjny egzemplarz - cały rozpadający się, nieudolnie posklejany. Całe szczęście, że miał wszystkie strony, bo tego bym nie zniosła!
Książka jest zapisem przemiany młodego, nieskażonego życiem chłopca w bezwzględnego, zimnego potwora. Dorian zaprzedał duszę diabłu w zamian za wieczną młodość. Pozazdrościł swemu idealnemu wizerunkowi na obrazie i wypowiedział słowa, których później gorzko żałował:
"Jakie smutne! Ja się zestarzeję i będę brzydki i odpychający. Ale portret ten zawsze pozostanie młody. Nigdy nie będzie starszy niż w dzisiejszym czerwcowym dniu. Gdybyż mogło być przeciwnie! Gdybym ja pozostał wiecznie młody, a obraz się starzał! Wszystko bym za to oddał, wszystko! Tak, nie ma nic na świecie, czego bym za to nie oddał. Oddałbym duszę własną!"
Obserwujemy, jak z biegiem lat Dorian staje się coraz bardziej okrutny, jak zachłannie używa życia. W plotki o jego złych postępkach nikt nie chce uwierzyć, wszak twarz jego jest wciąż nieskalana, niewinna, delikatna, a przecież grzechy powinny zostawić jakikolwiek ślad w człowieku. Te ślady Dorian skrzętnie ukrywa w zamkniętym pokoju. Tam też schował swój obraz, na którym widać postępujący upadek jego duszy. Obraz nie tylko się starzeje, ale i odzwierciedla całą podłość Doriana. Budzi prawdziwe przerażenie.
[Całość przeczytacie na moim blogu. ]
Klasyka Gosławy Ka.
Witam,
Bardzo podoba mi się to czytelnicze wyzwanie, dlatego dołączyłam.
Moja klasyka:
- Hans Andersen – Baśnie
- Jane Austin – Duma i uprzedzenie, Perswazje
- Emily Bronte – Wichrowe wzgórza
- Frances Hodgson Burnett – Mała księżniczka, Tajemniczy ogród, Mały lord
- Lewis Carroll – Alicja w krainie czarów, Alicja po drugiej stronie lustra
- Joseph Conrad – Jądro ciemności
- Daniel Defoe – Przypadki Robinsona Crusoe
- Charles Dickens – Opowieść wigilijna
- F. Scott Fitzgerald – Wielki Gatsby
- Bracia Grimm – Baśnie
- William Szekspir – 19 dramatów (z racji studiów teatrologicznych)
- Juliusz Verne – W 80 dni dookoła świata
- Oscar Wilde – Portret Doriana Graya
- Virginia Woolf – Pani Dalloway
Czytelnicze plany dot. klasyki:
- Louisa May Alcott – Małe kobietki
- Jane Austin – Emma, Rozważna i romantyczna, Mansfield Park
- Charlotte Bronte – Dziwne losy Jane Eyre, Villette
- Fiodor Dostojewski – Zbrodnia i kara, Idiota
- Gustaw Flaubert – Pani Bovary
- Emil Zola - Nana
czwartek, 27 października 2011
Ziemia obiecana Władysław Reymont (audiobook)
Powieść wydana po raz pierwszy w latach 1897- 98 w czasopiśmie Kurier codzienny, rok później wydana drukiem. Muszę przyznać, że jest to chyba jedno z większych zaskoczeń czytelniczych ostatniego roku. Do tej pory znałam jedynie ekranizację powieści, a to jak się okazuje, tak jakbym nie znała jej wcale. Nie spodziewałam się, iż powieść aż tak mnie „wciągnie”; różnorodnością bohaterów, klimatem Łodzi schyłku XIX wieku, ciekawą narracją, bogactwem języka. Z Ziemi obiecanej mogłoby powstać kilka powieści, tyle tam różnorodnego materiału, tyle historii i tyle treści.
Ziemia obiecana – była miejscem obiecanym Żydom przez Boga, miejscem, do której wędrowali pod wodzą Mojżesza. W dziewiętnastowiecznej Polsce taką ziemią obiecaną miała być Łódź. Miasto, do którego przybywali z różnych stron świata Polacy, Żydzi, Niemcy, Czesi, Rosjanie zwiedzeni możliwością szybkiego zrobienia fortuny i awansu społecznego. Z małej rolniczej osady Łódź stała się ponad dwustu-tysięcznym miastem fabrycznym. Tutaj rodził się drapieżny, młody kapitalizm. Tutaj przestawało mieć znaczenie pochodzenie społeczne, a liczyła się umiejętność zrobienia fortuny. Każdy, kto miał trochę sprytu i szczęścia i kto nie miewał skrupułów mógł zdobyć fortunę. I ta właśnie nadzieja awansu społecznego, była jak magnes, który przyciągał tu inteligentów, robotników, rolników, rzemieślników, biedaków, cwaniaków i oszustów.
I to właśnie Łódź, będąca dla wielu ziemią obiecaną, jest bohaterem powieści Władysława Reymonta, a przynajmniej jednym z jej głównych bohaterów. Nie tyle chodzi tu o topografię miejsca, choć w książce występują autentyczne ulice, a nawet domy, co o klimat miasta. Miasta nędznego, biednego, miasta huczących fabryk i dymiących kominów, miasta brzydkiego, ale i fascynującego.
"Liczne rusztowania, stojące przed nowo wznoszonymi, lub nadbudowywanymi domami, spychały wszystkich w błoto ulicy. Niżej za Nowym Rynkiem pełno było Żydów i robotników, dążących na Stare Miasto. Piotrkowska ulica w tym miejscu zmieniała po raz trzeci, swój wygląd i charakter, bo od Gajerowskiego Rynku aż do Nawrot jest fabryczną; od Nawrot do Nowego Rynku- handlową, a od Nowego, w dół, do Starego Miasta -tandeciarsko -żydowska. ... Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk, położonych za nimi, przypływ był tak obfity, że nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, 1`występował z brzegów zalewając chodniki,kolorowymi falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z zabłoconych wnętrz brudem i zgnilizną, zapachem śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu. Domy stare, obdarte, brudne, poobtłukiwane z tynków, świecące niby ranami nagą cegłą, miejscami drewniane, albo ze zwykłego pruskiego muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach, o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane, bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i stuku warsztatów tkackich, jakie pracowały bez względu na niedzielę, turkotu huczącego maszyn szyjących tandetę, na wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów."
Na więcej zapraszam do mnie
Ziemia obiecana – była miejscem obiecanym Żydom przez Boga, miejscem, do której wędrowali pod wodzą Mojżesza. W dziewiętnastowiecznej Polsce taką ziemią obiecaną miała być Łódź. Miasto, do którego przybywali z różnych stron świata Polacy, Żydzi, Niemcy, Czesi, Rosjanie zwiedzeni możliwością szybkiego zrobienia fortuny i awansu społecznego. Z małej rolniczej osady Łódź stała się ponad dwustu-tysięcznym miastem fabrycznym. Tutaj rodził się drapieżny, młody kapitalizm. Tutaj przestawało mieć znaczenie pochodzenie społeczne, a liczyła się umiejętność zrobienia fortuny. Każdy, kto miał trochę sprytu i szczęścia i kto nie miewał skrupułów mógł zdobyć fortunę. I ta właśnie nadzieja awansu społecznego, była jak magnes, który przyciągał tu inteligentów, robotników, rolników, rzemieślników, biedaków, cwaniaków i oszustów.
I to właśnie Łódź, będąca dla wielu ziemią obiecaną, jest bohaterem powieści Władysława Reymonta, a przynajmniej jednym z jej głównych bohaterów. Nie tyle chodzi tu o topografię miejsca, choć w książce występują autentyczne ulice, a nawet domy, co o klimat miasta. Miasta nędznego, biednego, miasta huczących fabryk i dymiących kominów, miasta brzydkiego, ale i fascynującego.
"Liczne rusztowania, stojące przed nowo wznoszonymi, lub nadbudowywanymi domami, spychały wszystkich w błoto ulicy. Niżej za Nowym Rynkiem pełno było Żydów i robotników, dążących na Stare Miasto. Piotrkowska ulica w tym miejscu zmieniała po raz trzeci, swój wygląd i charakter, bo od Gajerowskiego Rynku aż do Nawrot jest fabryczną; od Nawrot do Nowego Rynku- handlową, a od Nowego, w dół, do Starego Miasta -tandeciarsko -żydowska. ... Rynsztokami płynęły ścieki z fabryk i ciągnęły się wstęgi brudnożółte, czerwone i niebieskie; z niektórych domów i fabryk, położonych za nimi, przypływ był tak obfity, że nie mogąc się pomieścić w płytkich rynsztokach, 1`występował z brzegów zalewając chodniki,kolorowymi falami, aż po wydeptane progi niezliczonych sklepików, ziejących z zabłoconych wnętrz brudem i zgnilizną, zapachem śledzi, jarzyn gnijących lub alkoholu. Domy stare, obdarte, brudne, poobtłukiwane z tynków, świecące niby ranami nagą cegłą, miejscami drewniane, albo ze zwykłego pruskiego muru, który pękał i rozsypywał się przy drzwiach i oknach, o krzywych obsadach futryn, pokrzywione, wyssane, zabłocone, stały ohydnym rzędem domów-trupów, pomiędzy którymi wciskały się nowe, trzypiętrowe kolosy o niezliczonych oknach, jeszcze nie tynkowane, bez balkonów, z tymczasowymi oknami, a pełne już ludzkiego mrowia i stuku warsztatów tkackich, jakie pracowały bez względu na niedzielę, turkotu huczącego maszyn szyjących tandetę, na wywóz i przenikliwego zgrzytu kołowrotków, na których zwijano przędzę na szpulki do użytku ręcznych warsztatów."
Na więcej zapraszam do mnie
czwartek, 20 października 2011
"Na północ" - Elisabeth Bowen
Londyn, lata 30-ste. Cecylię i Emmelinę, mieszkające razem szwagierki, dzieli prawie wszystko. Ta pierwsza jest urodzoną party animal, mimo, że niedawno owdowiała bez problemu zawiera kolejne znajomości z mężczyznami. Przysparza tym nieustannych zmartwień swojej ciotce Lady Georginie, która obawia się, ż trzydziestolatce nie uda się po raz kolejny ustabilizować.
Odwrotnie Emmelina. Znacznie młodsza od Cecylii, poważna i zdystansowana, na pozór interesuje się tylko rozkręcaniem swojego biznesu - biura podróży.
Pojawienie się w ich egzystencji Marka Linkwatera (w życiu zawodowym - utalentowanego prawnika, w prywatnym zaś niezłej szui) doprowadzi do zamiany ról obydwu kobiet, zaczną postępować pozornie niezgodnie z własnym charakterem. A nie będzie to koniec komplikacji, gdyż na uczuciowej giełdzie sytuacja zmienia się w każdej chwili...
Książka jest dość nietypowo skonstruowana. Już z opisu widać, że będzie w przeważającej części dotyczyć uczuć. Tymczasem co najmniej do połowy czytamy o kolejnych (przyznam, że smakowitych) sytuacjach towarzyskich. To co najważniejsze jest ukryte gdzieś między słowami. (skojarzenie do tytułu pewnego filmu- nieprzypadkowe). W drugiej połowie intencje autorki zaczynają się krystalizować. Ale mimo, że zaczyna ona pisać o uczuciach, to "najważniejsze" wciąż umyka. To chyba pierwsza książka, którą czytałam, której akcja rozgrywa się w podświadomości bohatera, przy czym ta podświadomość wciąż zostaje w ukryciu.
Na początku książka spowodowała u mnie wzruszenie ramion. Co z tego, że jakaś panienka nie potrafiła poradzić sobie z uczuciem? Z drugiej strony - tę sytuację da się zuniwersalizować. Nie znamy siebie do końca i nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji nasza podświadomość się uaktywni i postanowi podstawić nam nogę:).
Książka zdecydowanie dla wrażliwego czytelnika:). A ponieważ trudno mi określić, czy ja się do takich zaliczam, więc sama nie wiem, czy mi się podobało:).
Dla zastanawiających dodam, że Elisabeth Bowen bywa czasem porównywana do Henry Jamesa i Virginii Woolf. Otóż James jest przy niej mistrzem konkretu. Podobieństwa do Woolf musicie zbadać sami:).
Odwrotnie Emmelina. Znacznie młodsza od Cecylii, poważna i zdystansowana, na pozór interesuje się tylko rozkręcaniem swojego biznesu - biura podróży.
Pojawienie się w ich egzystencji Marka Linkwatera (w życiu zawodowym - utalentowanego prawnika, w prywatnym zaś niezłej szui) doprowadzi do zamiany ról obydwu kobiet, zaczną postępować pozornie niezgodnie z własnym charakterem. A nie będzie to koniec komplikacji, gdyż na uczuciowej giełdzie sytuacja zmienia się w każdej chwili...
Książka jest dość nietypowo skonstruowana. Już z opisu widać, że będzie w przeważającej części dotyczyć uczuć. Tymczasem co najmniej do połowy czytamy o kolejnych (przyznam, że smakowitych) sytuacjach towarzyskich. To co najważniejsze jest ukryte gdzieś między słowami. (skojarzenie do tytułu pewnego filmu- nieprzypadkowe). W drugiej połowie intencje autorki zaczynają się krystalizować. Ale mimo, że zaczyna ona pisać o uczuciach, to "najważniejsze" wciąż umyka. To chyba pierwsza książka, którą czytałam, której akcja rozgrywa się w podświadomości bohatera, przy czym ta podświadomość wciąż zostaje w ukryciu.
Na początku książka spowodowała u mnie wzruszenie ramion. Co z tego, że jakaś panienka nie potrafiła poradzić sobie z uczuciem? Z drugiej strony - tę sytuację da się zuniwersalizować. Nie znamy siebie do końca i nigdy nie wiadomo, w jakiej sytuacji nasza podświadomość się uaktywni i postanowi podstawić nam nogę:).
Książka zdecydowanie dla wrażliwego czytelnika:). A ponieważ trudno mi określić, czy ja się do takich zaliczam, więc sama nie wiem, czy mi się podobało:).
Dla zastanawiających dodam, że Elisabeth Bowen bywa czasem porównywana do Henry Jamesa i Virginii Woolf. Otóż James jest przy niej mistrzem konkretu. Podobieństwa do Woolf musicie zbadać sami:).
Źródło zdjęcia
"Ramułtowie" - J.I. Kraszewski
Oświadczam, że właśnie przedawkowałam. Na fali zachwytu nad "Bruehlem" zaordynowałam sobie jeszcze dwie krótsze książki JIK-a, o "Śniehotach" już pisałam, teraz, zanim na dłuższy czas porzucę najpłodniejszego polskiego pisarza, kilka słów o "Ramułtach".
Powieść powstała w latach 70-tych XIX wieku, akcja, co rzadkie, rozgrywa się w dużym mieście w Wielkopolsce (może nawet jest to Poznań). Tytułowi Ramułtowie to rodzeństwo. Najstarsza, 30-letnia wdowa Lelia, posiadaczka (już!) dwóch siwych włosów, usiłuje zapewnić sobie przyszłość przez kolejny mariaż. Sylwan, jej nieco zbyt poważny młodszy brat, to demokrata, działacz niepodległościowy i wzór wszelkich cnót. Najmłodszy Herman, ich brat przyrodni, ma tytuł hrabiowski, mnóstwo kasy i brak pomysłu na życie.
Treścią książki są ich perypetie życiowe i romansowe, jak również dojrzewanie Hermanka (trzeba przyznać, że rozwinie się w zaskakującym kierunku), podskórnym zaś jej nurtem: konflikt między demokratami a konserwatystami. Kraszewski o dziwo wcale nie jest zwolennikiem tych ostatnich. Sportretował ich w sposób tak bezlitosny, że na pierwszy rzut oka wcale nie widać tych okrzyczanych konserwatywnych zasad i religijności, lepiej rzuca się w oczy rozrywkowy tryb życia, obłuda i wyrachowanie. Za pewne były to dylematy typowe dla epoki. Opis jednego z trzecioplanowych bohaterów mocno przypomina charakterystykę Stiwy Obłońskiego z "Anny Kareniny" (chodziło o zmienienie poglądów w zależności od mody). Oczywiście - Kraszewski był prekursorem, Anna Karenina powstała kilka lat później.
Jak w "Milionie posagu" mieliśmy galerię typów wiejskich, tak w "Ramułtach" Kraszewski zapoznaje nas z przedstawicielami fauny miejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem birbantów, utracjuszy, kawalerów (także z odzysku) i łowców posagów. Proszę zapamiętać tych kawalerów, gdyż teraz będzie co nieco o tropie literackim, który udało mi się wywęszyć.
W 1871, rok przed napisaniem "Ramułtów", Kraszewski, wówczas udziałowiec drukarni w Dreźnie prowadził pertraktacje w sprawie wydania debiutanckiej powieści młodego autora - Henryka Sienkiewicza. Niestety JIK sprzedawał właśnie drukarnię i nie zdążył wydać "Na marne", skończyło się zaledwie na pozytywnej recenzji.
Niemal dekadę później Sienkiewicz pisze pozytywną recenzję "Ramułtów":
"Pod względem artystycznego wykonania jest to jedna z przedniejszych powieści Kraszewskiego. Typy należące do kliki jak Marian Dołęga, Lubicz, Paprzyca, kreślone są ze znakomitym satyrycznym zacięciem i tą niezrównana wprawą, właściwą tylko Kraszewskiemu" [1]
Czy to przypadek, że bardzo podobne kółeczko kawalerów pojawia się w opublikowanej w latach 90-tych XIX wieku "Rodzinie Połanieckich"?
A żeby skończyć już te nawiązania i inspiracje: mamy w Ramułtach również "komediantkę", o dziwo, nieco bardziej pozbieraną niż ta Reymontowa.
I jeszcze jedno znalezisko - JIK jako protoplasta science fiction:
"-Więc serca i miłość się starzeją? (...) I gdyby to było prawdą (...) w jakim XXII wieku już by się wcale kochać nie umiano?
- Nie, droga pani- rzekł Sylwan- ale miłość wyrażałaby się- któż wie? - formułą algebraiczną lub frazesem z telegrafu..." [2]
Tym sposobem JIK przewidział sms-y:).
[1] Gazeta Polska, nr 34, 1881, za: "Ramułtowie", Kraków 1987, s. 193
[2] J.I. Kraszewski "Ramułtowie", Kraków 1987, s. 117
Powieść powstała w latach 70-tych XIX wieku, akcja, co rzadkie, rozgrywa się w dużym mieście w Wielkopolsce (może nawet jest to Poznań). Tytułowi Ramułtowie to rodzeństwo. Najstarsza, 30-letnia wdowa Lelia, posiadaczka (już!) dwóch siwych włosów, usiłuje zapewnić sobie przyszłość przez kolejny mariaż. Sylwan, jej nieco zbyt poważny młodszy brat, to demokrata, działacz niepodległościowy i wzór wszelkich cnót. Najmłodszy Herman, ich brat przyrodni, ma tytuł hrabiowski, mnóstwo kasy i brak pomysłu na życie.
Treścią książki są ich perypetie życiowe i romansowe, jak również dojrzewanie Hermanka (trzeba przyznać, że rozwinie się w zaskakującym kierunku), podskórnym zaś jej nurtem: konflikt między demokratami a konserwatystami. Kraszewski o dziwo wcale nie jest zwolennikiem tych ostatnich. Sportretował ich w sposób tak bezlitosny, że na pierwszy rzut oka wcale nie widać tych okrzyczanych konserwatywnych zasad i religijności, lepiej rzuca się w oczy rozrywkowy tryb życia, obłuda i wyrachowanie. Za pewne były to dylematy typowe dla epoki. Opis jednego z trzecioplanowych bohaterów mocno przypomina charakterystykę Stiwy Obłońskiego z "Anny Kareniny" (chodziło o zmienienie poglądów w zależności od mody). Oczywiście - Kraszewski był prekursorem, Anna Karenina powstała kilka lat później.
Jak w "Milionie posagu" mieliśmy galerię typów wiejskich, tak w "Ramułtach" Kraszewski zapoznaje nas z przedstawicielami fauny miejskiej, ze szczególnym uwzględnieniem birbantów, utracjuszy, kawalerów (także z odzysku) i łowców posagów. Proszę zapamiętać tych kawalerów, gdyż teraz będzie co nieco o tropie literackim, który udało mi się wywęszyć.
W 1871, rok przed napisaniem "Ramułtów", Kraszewski, wówczas udziałowiec drukarni w Dreźnie prowadził pertraktacje w sprawie wydania debiutanckiej powieści młodego autora - Henryka Sienkiewicza. Niestety JIK sprzedawał właśnie drukarnię i nie zdążył wydać "Na marne", skończyło się zaledwie na pozytywnej recenzji.
Niemal dekadę później Sienkiewicz pisze pozytywną recenzję "Ramułtów":
"Pod względem artystycznego wykonania jest to jedna z przedniejszych powieści Kraszewskiego. Typy należące do kliki jak Marian Dołęga, Lubicz, Paprzyca, kreślone są ze znakomitym satyrycznym zacięciem i tą niezrównana wprawą, właściwą tylko Kraszewskiemu" [1]
Czy to przypadek, że bardzo podobne kółeczko kawalerów pojawia się w opublikowanej w latach 90-tych XIX wieku "Rodzinie Połanieckich"?
A żeby skończyć już te nawiązania i inspiracje: mamy w Ramułtach również "komediantkę", o dziwo, nieco bardziej pozbieraną niż ta Reymontowa.
I jeszcze jedno znalezisko - JIK jako protoplasta science fiction:
"-Więc serca i miłość się starzeją? (...) I gdyby to było prawdą (...) w jakim XXII wieku już by się wcale kochać nie umiano?
- Nie, droga pani- rzekł Sylwan- ale miłość wyrażałaby się- któż wie? - formułą algebraiczną lub frazesem z telegrafu..." [2]
Tym sposobem JIK przewidział sms-y:).
[1] Gazeta Polska, nr 34, 1881, za: "Ramułtowie", Kraków 1987, s. 193
[2] J.I. Kraszewski "Ramułtowie", Kraków 1987, s. 117
środa, 19 października 2011
"Wiek niewinności" Edith Wharton
Wiek niewinności to kolejna ważna pozycja w literaturze amerykańskiej. Ukazała się w roku 1920, ale akcja osadzona jest w latach 70-tych XIX wieku. Główny bohater, Newland Archer, ma się ożenić z uwielbianą przez chłodną nowojorską socjetę May Welland. Na horyzoncie, i ku niezadowoleniu tejże socjety, pojawia się tajemnicza hrabina Ellen Olenska, w której Archer się zakochuje. Pomimo ślubu z May, związek Ellen i Newlanda rozwija się, chociaż niezbyt nahalnie.
Bo trzeba przyznać, że nie jest to typowy romans. Połączenie między tymi dwoma bohaterami jest bardziej emocjonalne, niż fizyczne. Zresztą nie ma o typowym romansie mowy wśród wyższej nowojorskiej klasy, która nie znosi skandalu i „rzeczy nieprzyjemnych”; klasy, która obserwuje, dostrzega i ocenia. Tym zresztą dla mnie jest tytułowa niewinność – udawaniem, że nic oprócz niewinności nie istnieje.
Sam główny bohater nie jest postacią zbyt fascynującą. O wiele ciekawsze są postacie kobiece: Ellen Olenskiej i May Welland. Ta pierwsza przybywa z Europy po seperacji z mężem, polskim hrabią zresztą, który uosabia wszelakie zło. Z książki nie dowiadujemy się o jego zachowaniu, możemy tylko się domyślać, że prawdopodobnie znęcał się nad żoną i miał wiele kochanek. Pomimo powrotu Ellen do Nowego Jorku, do „swoich” jest tam traktowana chłodno, gdyż odważyła się porzucić męża. Tajemniczość i nieprzeciętność Ellen przyciągają Newlanda znudzonego kamienną etykietą swojej klasy. Wydaje mi się, że jest ona dla niego pewnym symbolem, ucieczką, innym światem. Jest tą trawą, która wydaje się bardziej zielona po drugiej stronie płotu.
May natomiast jest typową reprezentantką nowojorskiej pani domu. Łagodna i praktyczna, niespecjalnie interesuje się ambitną literaturą, którą zaczytuje się jej mąż. Wie o charakterze jego znajomości z Ellen, ale daje o tym znać jedynie subtelnie. Subtelność z jaką przekazują sobie uczucia bohaterowie tej powieści jest chyba jej największym atutem... No ale co z tą May? Niby służy jako typowa nudna reprezentantka tego, czego Newland już nie chce. Ale czy na pewno? Jej walka z Olenską (która jest jej kuzynką, i którą zresztą w jakiś tam sposób kocha) jest cichym upomnieniem się o swoje prawa. Jest w niej też trochę nieoczekiwanej przebiegłości. Bardzo ciekawa postać.
Nie była to lektura szczególnie spalająca mnie w ogniu kompulsywnego przewracania stron, ale na pewno obrazuje ciekawie część społeczeństwa amerykańskiego, jakie było wtedy i jakie, prawie 150 lat później, jest obecnie. Styl Wharton zazwyczaj celnie i w wyważony sposób obrazuje dane sceny, jednak czasem bywa trochę rozwlekły. Polecam wszystkim zainteresowanym literaturą klasyczną.
[Mój blog książkowy]
środa, 12 października 2011
Literatura belle èpoque: Colette – „Małżeństwo Klaudyny”
W małżeństwie Klaudyny i Renauda, coś przestaje się układać. Młode małżeństwo decyduje się na wyjazd do Montigny. Klaudynie ta podróż jest potrzeba przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze – ukoi tęsknotę, która ją trawi od dłuższego czasu, odwiedzając rodzinne strony, po drugie – zobaczy szkołę, miejsce, które tętni życiem i nowymi głosami młodych uczennic.
Wyjazd na kilka dni na wieś jest tym, czego Klaudynie brakuje w szarym, klaustrofobicznym i dusznym Paryżu. Mieście, w którym brakuje barw i świeżości. Brakuje wolności i niezależności.
Pobyt w szkole i rozmowy z nowymi uczennicami panny Sergent, rozpalają Klaudynę do czerwoności. Renaud martwi się o swoją młodą żonę, a jednocześnie dostrzega olbrzymi wpływ, jaki na nią wywiera rodzinne Montigny.
Po powrocie do Paryża, Klaudyna poznaje Rezi. Żona angielskiego oficera zaczyna ją fascynować. Swoją niezwykle jasną skórą, delikatnością, uległym charakterem i możliwością trzymania kobiety na dystans, przy jednoczesnej obserwacji, jak pali ją własna namiętność skierowana do chłodnej i beznamiętnej obserwatorki. Po kilku spotkaniach zdaje sobie sprawę, że to co czuje do żony oficera, może być czymś więcej niż przelotną namiętnością. Kobiety zbliżają się do siebie. Aby zachować dyskrecję, Klaudyna zwierza się Renaudowi ze swojego uczucia, jakie żywi do Rezi, a ten zgadza się im pomóc. Mogą spotykać się w mieszkaniu, które będzie dla nich azylem i świadkiem namiętnej czułości.
Wszystko się zmienia w chwili, w której odkrywa, że nie tylko ona sypia z Rezi. Kobieta została zdradzona podwójnie – przez ukochaną i przez własnego męża. Renaud jest kochankiem Rezi.
Klaudyna ucieka do ojca, Melanii i śnieżnobiałej Fanszetki. Ucieka do swojego ukochanego Montigny, aby w spokoju zrozumieć i poukładać swoje uczucia. Rozróżnić miłość od fascynacji i namiętności. Ocenić, która z nich jest dla niej ważniejsza, i do kogo żywi gorętsze uczucia – do Renauda, czy Rezi.
Małżeństwo Klaudyny jest ostatnią częścią czterotomowego cyklu, w którym narratorką jest ona sama. To też ta część, w której Klaudyna dorasta. Wartościuje i nazywa swoje uczucia i emocje. Próbuje je porządkować, ustalać ich wagę dla otoczenia i dla siebie samej. W tym tomie, Klaudyna zaczyna obserwować nie ludzi, lecz siebie.
Doszywa odcięty kilka lat temu materiał do sukienki, a ta staje się znacznie dłuższa.
Dzień upływa mi na szukaniu, krok za krokiem, okruch po okruchu, swego dzieciństwa rozproszonego po kątach starego domu; na spoglądaniu przez żelazne pręty ogrodzenia poskręcane przez glicynię siłaczkę, jak odmienia się, blednie, a później fioletowieje w oddali Góra Przepiórcza. Gęste lasy, o zieleni nieprzejrzystej i dostałej, niebieściejącej ku wieczorowi! O nich pomyślę dopiero jutro… Dziś opatruję swój ból i pielęgnuję go w zaciszu. Zbyt wiele światła, świeżego wiatru, zielone jeżyny kwitnące różowo mogłyby potargać leciutką otoczkę na zdrowiejącej ranie.
Colette Małżeństwo Klaudyny
Zapraszam do odwiedzin mojego bloga Books&mirrors
niedziela, 9 października 2011
Elizabeth Gaskell, Północ i Południe.
Jeżeli ktoś się spodziewa, że będzie to
czysto obiektywna opinia, to ostrzegam z góry, że absolutnie taka nie będzie.
A to ze względu na moje uwielbienie, zachwyt, miłość (jak zwał tak zwał) do tak zwanej klasyki literatury
popularnej. Na blogu jest mało książek z tego zakresu, a to, dlatego, że
większość pozycji przeczytana została lata cale temu i choć często do nich
zaglądam, czytam ponownie, to nie widzę sensu, aby pisać, że przeczytałam Dumę i uprzedzenie, Jane Eyre, (która
nota bene ukazała się obecnie w nowym wydaniu) czy Wichrowe wzgórza (etc.) po raz kolejny zachwyciwszy się nimi.
Mam obecnie jednak możliwość napisać o
książce pani Elizabeth Gaskell, która w końcu ukazała się na polskim rynku
wydawniczym. Mam nadzieję, że Wives and
daughteres zgodnie z zapowiedzią na okładce będę mogła również niedługo wam
zaprezentować. Z książką „Północ i Południe” miałam do czynienia po raz
pierwszy lata temu, kiedy ze słownikiem w ręku czytałam w wersji angielskiej.
Potem było wspaniałe tłumaczenie kilku kobiet, które połączyły swe siły w
niemałym trudzie. Aż w końcu przyszła kolej na jednotomowe wydanie ze Świata
Książki w tłumaczeniu Katarzyny Kwiatkowskiej, które nie powiem, ale nawet mi
się podoba. Nie mogę jednakże tego napisać o okładce, która jak na mój gust
jest po prostu badziewiasta i okropna. Chyba gorszej oprawy graficznej sobie
nie przypominam. Po za tym w ogóle porażką wydaje mi się notka na tylnej
okładce, gdzie opowiedziana została z grubsza cała historia.
czwartek, 6 października 2011
"Na polu chwały" - Henryk Sienkiewicz
W ramach odskoczni od Kraszewskiego, sięgnęłam po mniej znaną i rzekomo nieudaną powieść Sienkiewicza "Na polu chwały". Nie da się ukryć, że ta opinia strasznie krzywdzi tę historię z czasów Sobieskiego. To fakt, że nie ma ona takiego rozmachu jak Trylogia, ale czyta się naprawdę dobrze. Myślę, że będzie pewniakiem dla wszystkich,którzy mają bzika na punkcie JIK-a, ale zaczynają już odczuwać znużenie jego "zygzakami" fabularnymi i schematycznymi postaciami.Rzecz rozgrywa się w ciągu kilku miesięcy roku 1683 (ostatnią sceną jest wymarsz wojsk polskich pod Wiedeń) w Puszczy Kozienickiej (w pobliżu Radomia) i okolicach.
Puszcza jest o dziwo dość gęsto zaludniona, i to nie tylko przez wilki i niedźwiedzie, a przez wszelkiej maści uchodźców przybyłych a toKijowszczyzny, a to z Podola a to z innych terytoriów zajętych przez sąsiadów.
Stereotypowo uważa się, że czasy panowania Sobieskiego były ostatnimi latami świetności Rzeczypospolitej Obojga Narodów, u Sienkiewicza jednak widać, że przeżywa ona zapaść, tak ekonomiczną, jak i demograficzną (co chwila mowa jest o rodach wygasłych w wyniku śmierci ich przedstawicieli w wyniku działań wojennych). Wciąż jednak nie doszło do zapaści moralnej, chociaż starsi obywatele kwękają jak najęci, że Polska nierządem stoi, jednak gdy trzeba, połowa populacji siada na koń i jedzie bić Turczyna.
Osią książki jest jednak miłość - między dwojgiem potomków zubożałych rodów- Jackiem Taczewskim (potomkiem Powały z Taczewa- bohatera Krzyżaków) i Anulą Sienińską. Zanim obydwoje dorosną do tej miłości i zanim pokonają wszystkie przeszkody rzucane im pod nogi przez zły los, co wrażliwsi czytelnicy zużyją co najmniej paczkę chusteczek.
Największym atutem jest jednak wskrzeszenie dawno zaginionego świata, Rzeczypospolitej czasów Srebrnego Wieku (używając terminologii Pawła Jasienicy). Sienkiewicz robi to nader umiejętnie i do tego świetnie się bawi- czy to konstruując kolejne charaterystyczne postaci czy przytaczając tchnące humorem dialogi. Tego ostatniego jest tu dużo więcej niż we współczesnych "Połanieckich".
Tu dla przykladu historia pewnego obciętego ucha (i prezentu ślubnego w jednym):
"- (...) niesmaczne jest to donum.
- Jak to niesmaczne?- zapytał Marek- dyć my nie do zjedzenia Jackowi to ucho przynieśli.
- Dziękuję wam za waszą życzliwość - odpowiedział Taczewski- gdyż jak mniemam, nie przynieśliście tego także do schowania.
- Jużci, że trochę pozieleniało; chybaby w dymie uwędzić!
- Niech je pachołek zaraz zagrzebie - rzekł surowo ksiądz- bo zawdy chrześcijańskie to ucho".
Jak widać - nie zawsze jest cukierkowo, a Sienkiewicz nie ucieka także od tematów trudnych. Czy wiecie na przykład jakie pod koniec XVII wieku obowiązywały kary za gwałt? [W każdym razie- skutecznie powstrzymujące potencjalnych gwałcicieli.]
Polska czasów Sobieskiego, to inny świat, inna mentalność, inne zasady funkcjonowania społeczeństwa. Np daje się zauważyć, że państwo i prawo nie wkracza wszędzie. Przestępcę nie podpadającego pod kodeks karny obejmowała infamia - i to często okazywało się karą wystarczającą.
Skąd taki tytuł? Mam wrażenie, że przy okazji zajmującej historii Sienkiewicz próbował zdefiniować na nowo pojęcie patriotyzmu. Z jakim skutkiem?
W ciągu ostatnich lat słychać powtarzające się pytania o to, jak współcześni Polacy zachowaliby się, gdyby zostali postawieni w sytuacji swoich rówieśników sprzed 70 lat (zupełnie niedawno zastanawiała się nad tym choćby Enga). Powstrzymam się od opinii na ten temat. Wydaje mi się jednak, że to, że taka, a nie inna postawa naszych przodków przy okazji różnych historycznych kryzysów, była częściowo także wynikiem podprogowego działania dzieł pewnego Noblisty.
sobota, 1 października 2011
Joseph Conrad JĄDRO CIEMNOŚCI
Niewiele znam książek równie uparcie i często przywoływanych przez kolejne pokolenia twórców. Aluzje i inspiracje, hołdy czy polemiki – bywają bardziej lub mniej jawne, jednak za każdym razem wymagają znajomości tekstu źródłowego, bez którego wymowa owych dzieł traci na sile i wyrazistości. Niewiele znam tekstów, które tak znakomicie znoszą próbę czasu, nie tylko nie starzejąc się, ale nabierając mocy i znaczenia w nowych okolicznościach dziejowych. „Jądro ciemności” Josepha Conrada to proza intensywna i poruszająca; drażniąca i zachwycająca równocześnie. Krótkim opowiadaniem autor demaskuje zakłamanie i odziera ze złudzeń swoich czytelników, ludzi cywilizowanych, ludzi kultury i postępu. Pozostawia nas w mroku ludzkich atawizmów i z nieznośnym poczuciem klęski: od upadku chroni nas jedynie siła przyzwyczajeń i wymuszona zgoda na strażników z sąsiedztwa.
Pełny tekst na blogu ZACZYTANEJ - zapraszam :)
Subskrybuj:
Posty (Atom)