niedziela, 31 lipca 2011

Rozważna i romantyczna Jane Austen

Po „Emmie” i „Dumie i uprzedzeniu” sięgnęłam po „Rozważną i romantyczną”. Czytałam ją, jako nastolatka z wypiekami na twarzy. Dzisiaj wypieki na twarzy podczas lektury mają zupełnie inne podłoże, które z przeżywanymi emocjami niewiele ma wspólnego.
Na wypadek, gdyby ktoś nie znał historii panien Dashwood rzecz tyczy perypetii miłosnych rozważnej, rozsądnej i trzeźwo patrzącej na życie panny Eleonory oraz romantycznej, nierozsądnej, pełnej temperamentu i nadmiernie ulegającej emocjom panny Marianny.
Miejsce akcji- angielska prowincja oraz Londyn. Czas akcji - koniec XVIII wieku.
Pani Dashwood z trzema córkami po śmierci męża pozostaje na łasce żonatego pasierba, któremu na skutek sprzyjającej fortuny losu oraz panujących wówczas zwyczajów, przypadła w udziale spora część rodzimego majątku.
Dwie z córek pani Dashwood znajdują się w wieku, w którym należy obejrzeć się „za łapaniem męża”. Zgodnie z powszechnie panującą wówczas opinią kawaler powinien być elegancki, cokolwiek by to miało oznaczać. Dobrze byłoby, gdyby był młody, miał miłą powierzchowność i dobre stosunki, a co za tym idzie, aby mógł zapewnić godziwe utrzymanie swojej przyszłej żonie.
Eleonora i Marianna mają nieco inne oczekiwania względem swoich przyszłych mężów. Panny reprezentują odmienne postawy i odmienne są też ich oczekiwania względem kandydatów na narzeczonych; Marianna oczekuje kawalera, który będzie podzielał jej zainteresowania, poglądy, gusta, będzie miał taki sam temperament, którego będzie bawiło i wzruszało to samo co ją, Eleonora zaś oczekuje rozsądnego, miłego, przyzwoitego i odpowiedzialnego człowieka.
I to właśnie próba oceny tych dwóch życiowych postaw wobec uczuć jest zasadniczą treścią powieści. Czy spotykając osobę, która wzbudza nasze żywsze bicie serca powinniśmy zaufać instynktowi, zawierzyć sercu, czy też zanim damy się porwać uczuciom powinniśmy kierując się rozumem rozważyć, czy taka inwestycja uczuciowa, nie narazi nas na ból, rozczarowanie lub nieszczęśliwy związek.
Czy na tak postawione pytanie można udzielić prostej i jednoznacznej odpowiedzi. Zapewne będzie ona inna w zależności od temperamentu, wieku, charakteru, poglądów.

więcej
http://ggpodroze.bloog.pl/index.html?id=330087217&title=Rozwazna-i-romantyczna-Jane-Austin

niedziela, 24 lipca 2011

Intrygująca pani domu

Klarysa Hailsham-Brown nie należy do typowych angielskich pań domu. Tuż po szkole, w której uważano, że ma talent aktorski, młodą towarzyską i lubianą dziewczynę poślubia znacznie starszy rozwodnik. Razem z jego nastoletnią córką małżonkowie wyprowadzają się z pełnego rozrywek Londynu na wieś. Co młoda kobieta może tam robić, żeby się nie nudzić?

Zapraszam do lektury recenzji na moim blogu.

czwartek, 21 lipca 2011

"Buddenbrookowie" Thomas Mann

Gdybym nadawała swoim notkom ciekawsze tytuły niż sztampowo – tytuł i autor, to zatytułowałabym dzisiejszy wpis „Buddenbrookowie, czyli studium neurozy,” gdyż wszyscy najważniejsi bohaterowie tej powieści cierpią na nią, w takim bądź innym wydaniu. „Buddenbrookowie. Dzieje upadku rodziny,” bo taki jest pełen tytuł, to powieść, którą Tomasz Mann zaczął pisać w wieku 22 lat, a ukończył ją w mając lat 25. A nie ma chyba bardziej neurotycznego przedziału wiekowego, niż ta niby-sielska dwudziestoparoletnia „młoda dorosłość.” I w tym miejscu, nawet z moją nikłą znajomością biografii noblisty, jego życie oraz opowieść o kupieckiej rodzinie z Lubeki zazębiają się.

Głównym bohaterem jest Tomasz Buddenbrook, obowiązkowy, sumienny, ciężko pracujący dla dobra spółki, odnoszący sukcesy nawet w polityce. Najstarszy syn, chluba ojca. Na początku poznajemy go jako zwyczajnego bystrego chłopca, który wyraża chęć pracy w kantorze wraz z ojcem, zdobywania zawodowego doświadczenia. Z czasem staje się coraz bardziej zauważalne, że Tomasz Buddenbrook jest tylko aktorem dźwigającym swoją rolę jak krzyż, podczas gdy jego wnętrze wypełnia tłamszona chęć nieokreślonego wyzwolenia, wspólnoty, być może nieśmiertelności. Nie ma on jednak w sobie wiele z bohatera romantycznego, który mógłby mieć podobne rozterki. Tomasz Buddenbrook do końca pozostaje w więzieniu burżuazyjnego etosu i wizerunku.

Po resztę recenzji zapraszam na mojego bloga.

wtorek, 19 lipca 2011

"Profesor Milczek" J.I.Kraszewski


Wydawnictwo: Książka i Wiedza 1969
Seria: Koliber



Dziś przedstawiam małą próbkę twórczości J.I.Kraszewskiego. Bardzo udaną próbkę, muszę przyznać na samym początku. W tomiku "Profesor Milczek" mieszczą się bowiem cztery opowiadania niesamowicie ciekawie charakteryzujące czterech bohaterów płci męskiej. Każdy z nich posiada własną pasję, żyje we własnym świecie, którego inni nie rozumieją. Żywot każdego z nich, pomimo bardzo żywego i ekspresyjnego opisu sytuacji, wywołuje w czytelniku smutek i zadumę nad nieszczęsnych panów.  

Profesor Milczek to człowiek zauroczony z historii Polski czasów Zygmunta Augusta do tego stopnia, że całe swe życie podporządkowuje śledzeniu kronik, listów i dzieł tejże epoki, zgłębiając i opisując to, co odkrył. Jego wielkim marzeniem jest stworzenie wielkiego dzieła historycznego, istnej kroniki odzwierciedlającej życie i czasy panowania Zygmunta Augusta. Narrator w bardzo ciekawy sposób opisuje kilka niezwykłych spotkań z Profesorem Milczkiem, w sposób zabawny ukazując jego zamiłowanie, które z czasem zamienia się w obsesję.

Dalsza część recenzji na MOIM BLOGU  :)
Zapraszam!

niedziela, 17 lipca 2011

Całe życie biedna J.I.Kraszewski

Tym razem sięgając do internetowej biblioteki zastanawiałam się, czy zwyczajem J.I. Kraszewskiego tematem książki będzie bogata dziedziczka, ponieważ wprowadzanie czytelnika w błąd to jego specjalność. I poniekąd tak było. Tytułowa (choć nie główna) bohaterka to Anna, siostrzenica i zarazem wychowanica starzejącej się, majętnej pani podkomorzyny. Anna, jako najbliższa krewna i spadkobierczyni bogatej damy stanowi łakomy kąsek dla okolicznych młodzieńców. Bieda Anny polega nie tyle na braku majątku, choć tego posiada jedynie obietnicę, a na jej zniewoleniu. Najpierw pozostaje ona pod kuratelą i władzą ciotki, której despotyzm nie pozwala jej na nawet odrobinę swobody. Ciotka nie pozwala jej uczyć się języków, grać na instrumencie, czytać książek, spotykać z ludźmi, nawet tańczyć i śpiewać. Panienka powinna być bogobojna i całkowicie uległa. Jest niczym służąca, którą spotka kiedyś to szczęście, że zostanie spadkobierczynią. Ciotka nie pozwala nawet płakać po śmierci rodziców, bo co za dużo to nie zdrowo. Z jednej niewoli Anna wpada w drugą, wyzwoliwszy się spod opieki cioci przechodzi pod kuratelę mężowską i ta nie jest wcale przyjemniejszą.
Fabuła powieści snuje się wokół intryg zdobycia majątku pani podkomorzyny przez Mateusza - męża Anny oraz przez sługę podkomorzyny Bałabanosiewicza. Raz jeden, raz drugi zyskują przewagę. Trudno orzec, który z panów jest większą kanalią, który wykazuje się większą nikczemnością i podłością i jak daleko gotowi są posunąć się, aby cel osiągnąć, bądź aby przegrawszy jedną z rund w tej walce dokonać zemsty na przeciwniku. Są to tak odrażające typki, że dochodzi do sytuacji, w której czytelnik staje po stronie jednego z nich, aby zobaczyć minę drugiego, liedy ten zostanie pokonany. Okazuje się jednak, że nawet chwilowa przegrana nie uczy żadnego z nich niczego, a najmniej pokory.
Sam Kraszewski w przedmowie napisał, iż zarzucano mu zbytnią wyrazistość, jaskrawość postaci, ich zbyt wierne odtworzenie. Powieść powstała na bazie autentycznej historii, znanej autorowi z kronik sąsiedzkich skandali.
Postacie są bardzo wyraziste, może nawet przerysowane. Mateusz jest egoistą i despotą, sługa jest chciwym, skąpym pijakiem, sędzia- pomocnik Mateusza w zdobyciu ręki i majątku Anny zmienia postępowanie dopiero wówczas, kiedy sam zostaje oszukany. Podkomorzyna to pospolita, bezmyślna i ograniczona kobieta, którą bardzo łatwo manipulować. Zresztą uczuć pozbawieni są niemal wszyscy bohaterowie powieści. Jest jeszcze nieco bezbarwna postać awanturnika Tadeusza Odrowąża – romantyka na kształt don Kiszota. A sama Anna jest ofiarą tych wszystkich manipulacji, bez rodziny, bez wsparcia, bez niczyjej pomocy, bez środków do życia pozostaje tylko marionetką w ręku innych.
Właściwie nie pozostaje mi nic innego jak po raz kolejny powtórzyć - dobre czytadło o charakterze powieści obyczajowej (na uwagę zasługuje ciekawy opis dworku). I jeszcze język – zastanawiam się, czy już tak przywykłam, że przestaję zauważać jego odmienności.
Sam pisarz w przedmowie napisał;


A jednak tę próbę, która na dwa wydania w krótkim przeciągu zasłużyła, umieszczamy w nowym zbiorze z pokorą, z uśmiechem: - jako miłą pamiątkę młodszych czasów. Była to jedna z pierwszych powieści naszych, wydanych w zbiorze szkiców Zawadzkiego; grzechem jej może zbyt wiernie odtworzona rzeczywistość, charaktery zarysowane jaskrawo, a jedna Anna aureolą swojego nieszczęścia nie może posępnego obrazu rozjaśnić. Zbudowaliśmy ją na jakimś opowiadaniu rzeczywistego wypadku, ale postacie są nasze aż do zbytku rażąco i przykro pospolite. Kto świat widział z różnych stron jego, nie zaprzeczy, że ludzi w nim takich bywało dosyś, że i podkomorzyny, i Bałabanowicze się trafiali, i pan Mateusz mutatis mutandis chodził u nas po świecie, i taki sędzia, nie gorzki, nie słodki, często się nastręczał. Może jednak wybrane typy zbyt są wyraziste, i wadę tę uznając sami, prosimy o pobłażanie. Mauluczki ten wizerunek wiejski z dobitności kilku charakterów jakąś wartość mieć może.


Moja pobłażliwa ocena 3,5/6

czwartek, 14 lipca 2011

Półdiablę weneckie J.I.Kraszewski

Wybierając kolejną książkę J.I.K z biblioteki sugeruję się li tylko tytułem, bo czymże innym miałabym się sugerować.
Tym razem padło na "Półdiablę weneckie", a to dlatego, że sugerowało ono spotkanie z jednym z moich ukochanych miejsc. Oczywiście, jak to u Kraszewskiego bywa tytuł często wprowadza w błąd, a treść zaskakuje. Tym razem jednak lektura nie zawiodła moich oczekiwań związanych z Wenecją.
„Półdiablę weneckie” to powieść obyczajowa. Młody, polski szlachcic Konrad posiadacz włoskich przodków postanawia odwiedzić swą „drugą ojczyznę”. Zabiera więc służącego Maćka i podróżują do Wenecji. Tam Konrad spotyka piękne dziewczę, owo tytułowe półdiablę weneckie - Cazitę; osóbkę żywą i zwinną; co to tu podskoczy, tam zajrzy w oczy, tu zagada, a wszystko razem sprawia, że serce się do niej wyrywa. Konrad zakochuje się, oświadcza i żeni. Tak po prostu, bez przeszkód, podchodów, omdleń, bez całej tej romansowo-romantycznej otoczki, z jaką dotychczas spotykałam się w powieściach Kraszewskiego, co pozytywnie mnie zaskoczyło. Obawiałam się już bowiem, iż znowu spotkam młodzieńca bez ikry, który będzie się w pannie podkochiwał, ale nie będzie śmiał jej wyznać swych uczuć, bowiem czuł się będzie niegodny jej ręki. Tymczasem Konrad to młodzieniec szczery i uczciwy, ale też zdecydowany, odważny i waleczny.
Po pewnym jednak czasie zaczyna on tęsknić za ojczyzną. Opowiada żonie o urokach rodzimego gospodarstwa i pięknie ojczystego kraju, ona jednak słuchając go z ciekawością nie wyobraża sobie, aby mogła porzucić ojca, ciotkę, dom rodzinny i ukochaną Wenecję.
Służący Konrada Maciek także traci głowę i serce dla pięknej córki szewca, dziewczyny, która z czasem okaże się nie półdiablęciem, ale istną diablicą. Maciek postanawia zacząć terminować u szewca, a wyuczywszy się zawodu poślubić dziewczynę.
Po paru miesiącach Konrad powraca w swoje strony rodzinne. Niestety okazuje się, iż Cazita wychowana wśród szumu morza, wiatrów z laguny, kanałów, gondoli, włoskiego słońca nie potrafi się odnaleźć w obcym klimatycznie i kulturowo kraju. Z miłości do żony i obawy o jej zdrowie małżonkowie jadą w odwiedziny do Wenecji. Tam czekają ich zaskakujące nowiny. Nie będę jednak zdradzała dalszych losów Konrada, Maćka, Cazity i ich bliskich.
Historia nie jest może pasjonująca, wątki są nieco pogmatwane. Ale jak miałam się już okazję przekonać, Kraszewskiego czyta się szybko i dobrze. Czytadło? Owszem, kolejne czytadło, ale nie tylko. Jest to kolejna powieść, dzięki której poznajemy obyczaje zarówno polskie, jak i włoskie. Jest tu obraz polskiej wsi i charakterystyka mieszkańców dworu a także opis obyczajów jego domowników.
Ja natomiast odnalazłam w lekturze to, czego szukałam; Wenecję z jej klimatem, zwyczajami jej mieszkańców, jej kolorami i smakami. Miło było znowu spacerować wąskimi przesmykami i zaułkami, zagubić się w plątaninie uliczek, popłynąć gondolą na Lido czy siąść wieczorem po zachodzie słońca, kiedy place i ulice zapełnią się gwarem ludzi przy kawiarnianym stoliczku delektować się butelką dobrego wina.
I być tam, wdychać to słone powietrze, czuć powiew tamtejszego wiatru i zespoliwszy się z otoczeniem przymknąć oczy i trwać.
Gdybym miała jednym słowem napisać o czym jest ta opowieść- napisałabym, że jest o tęsknocie. Zarówno Konrad, jak i Cazita, a także Maciek i jego majster wyrwani z ojczyzny tęsknią za domem, rodziną, znajomymi, krajem. Tęsknią do swojego azylu, w którym się czuli bezpieczni, do miejsc, w których się wychowali, do miejsc, które ukochali nade wszystko. A tęsknota wyniszcza ich zarówno psychicznie, jak i fizycznie.
Kto tego nie przeżył ten nie zrozumie tej tęsknoty na Ojczyzny łono, do tych lasów, pagórków, łąk, drzew i jezior, do klimatu zimnego i dni pochmurnych.
Przeczytałam gdzieś, iż w latach, kiedy powieść powstała Kraszewski zmuszony był przebywać na emigracji w Dreźnie.

Moja ocena- 4,5/6

wtorek, 12 lipca 2011

Było ich dwoje J.I.Kraszewski

Po tę niewielkiej objętości książeczkę sięgnęłam na półkę biblioteczki internetowej, gdyż moja biblioteka okazała się być zamkniętą w okresie wakacyjnym w soboty, o czym w ferworze pogoni za uciekającym czasem byłam łaskawa zapomnieć. Książeczka w biblioteczce internetowej liczy stron 114, więc jej przeczytanie nie zajęło mi dużo czasu, zwłaszcza, że mocno już wyposzczona byłam (tydzień bez książki). Skojarzenia, czytając tytuł, miałam zupełnie nietrafne. Wydawało mi się bowiem, iż rzecz dotyczy dziada i baby, staruteńkich oboje, tymczasem „Było ich dwoje” to kolejna powieść miłosna.Dwoje rzuconych na głęboką wodę sierot; chłopak i dziewczyna przechodzi zmienne koleje losu. Raz jedno, raz drugie borykają się z biedą, brakiem własnego kąta, chorobami, ludzką niesprawiedliwością, a każde z nich z osobna. Jedno o drugim wciąż myśli, jedno za drugim wciąż tęskni. I tak się przeplatają ich historie na przemian, doświadczając ich srodze i rozdzielając, kiedy już wydaje się, że zostaną połączeni na zawsze. No i zakończenie, jak na romans przystało … żyli długo i szczęśliwie.Książeczka niewielka i wartość niewielka. Czyta się szybko, nie wymaga myślenia i równie szybko uleci w zapomnienie.
Coraz bardziej natomiast podoba mi się język XIX wiecznej polszczyzny z jego składnią, gramatyką i zapomnianymi juz wyrazami.

Gobseck czyli Lichwiarz Honoriusz Balzak

Po ciężkim doświadczeniu z „Kobietą trzydziestoletnią” (jakoś zalazła mi ona za skórę - oj nie lubię ja kobiet, które są wiecznie niezadowolone z życia i same niewiedzą czego chcą, takich co to i chciałaby i boi się..) sięgnęłam po kolejną powieść z cyklu „Komedia ludzka” Balzaka. Tym razem była to krótka forma liczące ok. 50 stron opowiadanie. Gobseck, a właściwie „Lichwiarz”, bo taka była pierwotna nazwa utworu został po raz pierwszy opublikowany w 1830 r.
"Gobseck" jest rodzajem opowieści w opowieści. W paryskim salonie pani de Grandlieu młody adwokat Derville opowiada historię znajomości z holenderskim lichwiarzem nazwiskiem Gobseck.
Utwór to wnikliwe studium postaci głównego bohatera. Ale jest to również studium społeczeństwa, którym rządzi pieniądz.
Holender jest postacią niezwykle złożoną. Poznajemy go, jako mrukliwego, skrytego, oddanego swemu zajęciu człowieka. Z nikim nie rozmawia, z nikim się nie spotyka, nikomu nie ufa, nikogo nie potrzebuje, a największą grozą przepełnia go myśl, iż po jego śmierci zgromadzony przezeń majątek mógłby przypaść jego spadkobiercą (kimkolwiek by oni nie byli). W miarę rozwoju sytuacji poznajemy pana Gobseck jako człowieka o sporym doświadczeniu życiowym, wnikliwym umyśle, znającego się doskonale na ludzkiej psychice, filozofa i człowieka wyznającego może dziwny, ale na swój sposób honorowy kodeks wartości (jak np. fakt obciążenia „przyjaciela” dużymi odsetkami, aby w ten sposób nie musiał czuć wdzięczności względem pożyczkodawcy). Na koniec jawi się nam ogromnym skąpcem, który woli sam stracić, niż pozwolić zyskać innym. Lichwiarz jest jakby dwoma osobami w jednej.

Więcej u mnie

U babuni - J.I.Kraszewski


Babcie bywają różne. Są oczywiście takie, które uważają, że wnuki je postarzają (w związku z tym wychodzą z nimi na spacery tylko po zmroku, gdy nikt nie widzi). Gdy jednak słyszymy słowo babunia, kojarzy się ono od razu z siwą istotą w okularach, która zawsze ma czas, przytuli, porozmawia, przygotuje ulubione dania...
Tytułowa babunia z książki Kraszewskiego, całkowicie wyłamuje się z tego stereotypu. Podkomorzyna Anastazja z Morawieckich Mylska przede wszystkim nie ma żadnych wnuków, gdyż jedyna jej córka zmarła bezpotomnie. Zakonserwowana niczym generałowa Zajączkowa 60-letnia wdowa, żelazną ręką wyprowadziła na prostą zadłużony majątek męża. Ten majątek sprawia, że przez cały czas otoczona jest przez tłum ludzi - głównie z rodziny męża, bez wyjątku utracjuszy i łowców spadków.
"Samotna w tłumie" kobieta postanawia odnowić kontakty z rodziną Morawińskich. W wyniku tego w jej posiadłości - Zamszach, pojawia się Zosia Morawińska, jej cioteczna wnuczka, bystra i niedająca sobie dmuchać w kaszę 20-latka. Efekt jest podobny do wrzucenia granatu do szamba- wybuchają tłumione animozje, a gra o spadek sięga apogeum.
Czy jednak zgarnięcie spadku jest równoznaczne z sukcesem, czy też może w tej historii chodzi o coś więcej?
Powieść mocno przypomina współczesną telenowelę o zacięciu satyrycznym. Blisko jej było np. do starych odcinków "Złotopolskich". Bohaterowie w większości ostro przerysowani, dialogi wpadające czasami w absurd, nacisk raczej na opis obyczaju, niż psychologię. Do tego autor stara się raczej puentować poszczególne epizody, niż zadbać o kompozycję całości. Nic w tym zresztą dziwnego, "U babuni" powstawało jako powieść w odcinkach.
Nie jest to absolutnie lektura obowiązkowa, ale w nerwowych czasach (a mi się właśnie takie trafiły na moment lektury), sprawdza się nieźle. jest jak założenie starych wygodnych kapci- niby są mało sexy, ale jednak najlepsze:).

"Stara Baśń" - J.I. Kraszewski


Prapoczątków państwa polskiego nie zarejestrował żaden dziejopis. Gdyby wierzyć dokumentom wyskoczyło ono jak diabeł z pudełka w X wieku. Logika dziejów wskazuje jednak, że musiał je poprzedzić długotrwały proces formowania.
Kraszewski próbował opisać ten proces (a raczej wybrany, za to pewnie przełomowy jego epizod z IX wieku), czerpiąc z opowieści Jana Długosza, ale też dodając sporo od siebie. Ostatecznie przecież Długosz i jego poprzednicy i tak wyssali większość tych historii z palca:).
Na pozór mamy tu do czynienia z zakłóceniami na linii władca (król Popiel z dynastii Leszków) - obywatele (Polanie). Jest to jednak spór o pryncypia - jakie będą fundamenty kształtującego się państwa.
Polanie jakimś cudem wyprzedzili swój czas i mieli w swej tradycji zakorzenioną niemal oświeceniową koncepcję państwa - miało ono być emanacją potrzeb zbiorowości (a były to potrzeby głównie obronne), a suwerenem miało być plemię. W tym celu powołali instytucję knezia. Jego rola miała się ograniczać do organizowania obronności- szkolenia żołnierzy i dowodzenia na wypadek konfliktu. W trakcie pokoju władza przechodziła na rzecz wiecu - zgromadzenia obywateli.
Koncepcja Popiela była nieco inna - bliższa modelowi absolutystycznemu (Kraszewski złośliwie podpowiedział, że te dzikie pomysły przyszły z Niemiec, kneź zawdzięczał je swojej niemieckiej małżonce - Brunhildzie).
Konflikt prędzej czy później musiał wejść w fazę ostrą, a Polanie musieli rozwiązać dylemat: "Państwo dla obywatela czy obywatel dla państwa".
Zaczęłam tę notkę od strony procesu państwotwórczego, ale mam wrażenie, że najwięcej miejsca w książce poświęconej jest takiej tematyce: procesów rządzących zbiorowością, rozwiązywania konfliktów, szukania kompromisów. Rzuciły mi się w oczy zjawiska kojarzące mi się bardziej z XIX wiekiem, np. po wybuchu konfliktu natychmiast pojawia się grupa lojalistów którzy wolą go przeczekać nie narażając się władcy, gdyż alternatywne rozwiązanie może być dla nich mniej korzystne.
Te wszystkie zjawiska z pogranicza polityki i socjologii są jednak podane w formie przygodowej: roi się od szpiegów, trucizn, zasadzek, forteli...
Kostium historyczny pozwala autorowi przemycić także współczesne mu kwestie - choćby ostrzeżenie przed Niemcami - wówczas jeszcze odlegli terytorialnie, już dbali o zabezpieczenie swoich wpływów i ostro mieszali w słowiańskim kotle. Trudno się dziwić Kraszewskiemu, że tak ich przedstawił u progu Kulturkampfu.
Mam wrażenie, że z książki przebija też nostalgia za mniej skomplikowanym światem, i taką sytuacją geopolityczną, która pozwalała przezwyciężać kryzysy państwowe bez serdecznej pomocy sasiadów (lub skutecznie neutralizować tę pomoc).
Na odwieczne pytanie o aktualność książki w dzisiejszych czasach muszę odpowiedzieć twierdząco. Pytania o charakter państwa, o to czyje cele ma realizować, pojawiają się cyklicznie w każdej epoce. Czasem warto się nad nimi chwilę zastanowić.
Jeśli udało się wam doczytać tę nudną i zniechęcającą notkę, po której zamierzacie omijać "Starą Baśń" z daleka zakończę tylko informacją, że książka naprawdę nie jest taka, jak wam mogłoby się wydawać po przeczytaniu mojego tekstu. Wprost przeciwnie, to prawdziwy pageturner (czyli stronoprzewracacz), niestroniący od humoru, często czarnego (czy wiecie np. na co pomaga wyciąg z wisielca?), a do tego z nietypową historią miłosną (której bohater na potęgę szarga świętości, ale za to robi to z dużym wdziękiem).
Nie gwarantuję, że spodoba się każdemu, początkowo np. nieco przeszkadza stylizacja języka, ale myślę, że warto chociaż spróbować.

sobota, 2 lipca 2011

Karol Szalony - Aleksander Dumas


„Karol szalony” to powieść zaliczona do powieści historycznej z gatunku płaszcza i szpady. Autor przenosi nas w burzliwy okres schyłku XIV i początku XV wieku do Francji czasów Karola VI, zwanego także z powodu choroby Karolem Szalonym. Chorobę króla wykorzystują rywalizujący ze sobą książęta. Francja, bogata i niezależna, za czasów Karola VI popada w konflikty wewnętrzne, wojnę domową, a w konsekwencji anarchię a nawet zależność od Anglii.
Na tle historycznych wydarzeń mamy opowieść obfitującą w intrygi, spiski, miłosne związki, zdrady, bitwy, zaślubiny, turnieje, wojny.
Powieść rozpoczyna barwny opis zaślubin króla Karola VI Walezjusza z Izabelą Bawarską. Opis jest tak drobiazgowy, że bez trudu mogę sobie wyobrazić wjazd królewskiej pary oraz zaproszonych gości do Paryża. Widzę ten ciągnący się kilometrami orszak weselny; książąt ubranych w adamaszkowe pantalony, płaszcze złotem haftowane, kubraki z ozdobnymi guzami pokryte herbami, czapeczki perłami wysadzane, panny w jedwabnych sukniach obciskających kibić, kokardach, wstążkach, rękawiczkach, przyozdobione koliami, bransoletami, koralami. Widzę te ku uciesze nowożeńców i gości weselnych ustawione na trasie orszaku liczne rusztowania i sceny z odgrywanymi nań spektaklami o charakterze religijno-baśniowym, bogate scenografie, dla których pokryto drapowanym suknem całe kamienice, fontanny tryskające kwiatami, sztuczne kolumny, poprzebierane postacie, dziewice ze złotymi dzbanami i czaszami pełnymi owoców, scenografie pełne zamków, wrota raju, scenki bitew historycznych i walk rycerskich.