"Cranford" Elizabeth Gaskell to przesympatyczna miniaturka, zawierająca migawki z życia wyższych sfer prowincjonalnego miasteczka w dziewiętnastowiecznej Anglii. Napisana z przymrużeniem oka i doskonałym poczuciem humoru książka, opisuje miasto panien i wdów w wieku przynajmniej średnim. Świat się zmienia, ale tam wszystko pozostaje takie samo, a damy pieczołowicie dbają o to, aby przestrzegano konwenansów i pielęgnowano tradycje. Kranfordzki świat widzimy oczyma Mary Smith, która odwiedza miasteczko, a okresowo nawet tam pomieszkuje. To spojrzenie daje nam szerszy obraz, bo z jednej strony jest to ktoś empatyczny niemal z wewnątrz, a z drugiej – osoba, która potrafi również się zdystansować.
Pisarka doskonale namalowała słowami wszystkie postaci. Każda dama jest inna, każda ma swoje dziwactwa. Jedna oszczędza cukier, podając podczas herbatek jego miniaturowe kawałki, druga namiętnie oszczędza świece, kolejna zbiera sznurki... A to wszystko prowadzi do przezabawnych sytuacji. W mieście tym nie tylko trzeba dokładnie wiedzieć z kim należy rozmawiać, w jakim sklepie kupować, ale także znać szczegółowe wytyczne jak należy żyć, aby nie narazić się na towarzyską banicję. Panie mają różny status majątkowy, ale jak same mówią o sobie: „(...) żadnej z nas nie można by nazwać zamożną, choć posiadamy środki do życia idealnie wystarczające do zaspokojenia naszych eleganckich i wykwintnych gustów, i żadna, nawet gdyby mogła, nie zhańbiłaby się okazywaniem wulgarnej ostentacji”. Niemile na przykład widziana była przesada w nabywaniu nowych strojów. Panie zazwyczaj rano nosiły sfatygowane suknie, stare czepki i połatane koronki. Przebierały się tuż przed południem, kiedy to w Cranford wraz z wybiciem dwunastej, zaczynał się czas odwiedzin. Wtedy trzeba było zaprezentować się godniej. Koronki były towarem luksusowym, a więc każda dama dbała o swoje koronkowe skarby z największą starannością. Czepek stanowił, oprócz koronkowego kołnierzyka i licznych broszek noszonych do znoszonych sukien, najbardziej ozdobny element garderoby. To właśnie on był najbardziej pożądaną nowością, a wybór fasonu i koloru był przedmiotem długich rozmyślań i wahań. Czas odwiedzin był limitowany do piętnastu minut, ale nietaktowne było używanie zegarków. Prawdziwą zaś osłodą kranfordzkiego życia były wieczorne przyjęcia, którym towarzyszyła zazwyczaj gra w karty i poczęstunek, który powinien być skromny, ponieważ zbyt obfity uważano klasyfikowano jako wulgarny.
Doskonale bawiłam się podczas czytania, także dlatego, że po raz pierwszy mogłam tak szczegółowo śledzić życie dziewiętnastowiecznego angielskiego miasteczka. Wspaniałe pióro Gaskell powoduje, że można na kilka godzin na dobrze zatracić się w kranfordzkiej rzeczywistości, która, wbrew pozorom, nie jest nudna i sztywna. To także świat dużych i małych dramatów, za które po części można winić zamkniecie się tego światka w klatce konwenansów. Być może niektóre z tych problemów mogą wydawać się błahe, ale doskonale mogę sobie wyobrazić do jakiej rangi mogły urosnąć w takim świecie i ile wymagały trudu i poświecenia, aby im sprostać.
„Cranford” Gaskell to taki literacki bibelocik, małe arcydzieło, w które włożono dużo serca i treści, a historie opisano lekko i z prawdziwą maestrią. Bawi, wzrusza i rozczarowuje, bo tak szybko się kończy. Mała ilość stron to mój jedyny zarzut.
_____________________
Elizabeth Gaskell, Cranford, przeł. Katarzyna Kwiatkowska, Wydawnictwo Poligraf, 2012, s. 220.