„Wichrowe Wzgórza” Emily Brontë po raz pierwszy przeczytałam z wypiekami na twarzy i łzami w oczach w szkole podstawowej. Później wracałam do tej książki jeszcze kilkakrotnie, zazwyczaj po obejrzeniu kolejnej ekranizacji powieści (których jest aż kilkanaście!), aby po raz kolejny skonfrontować własne odczucia po lekturze z kolejną wizją reżysera. Postanowiłam wrócić do „Wichrowych Wzgórz” po kilkunastu latach przerwy, przyznaję, że nie bez obaw, jak odbiorę powieść jako dorosła kobieta.
Heathcliff i Catherine. O ich miłości napisano już chyba wszystko, a sama powieść ma albo gorących zwolenników albo zawziętych przeciwników, wywołuje zgorszenie i niesmak. Sama nie potrafię polubić ani rozkapryszonej, rozpieszczonej Catherine, ani cygańskiego znajdę Heathcliffa, opętanego uczuciem do córki pana Earnshaw. Mimo wszystko zawsze chętnie wracam na wietrzne wrzosowiska, nawiedzane przez wichury i śnieżyce, gdzie nocą błąkają się duchy zmarłych, które nie doznały ukojenia i spokoju za życia. Wichrowe Wzgórza, zapomniane przez Boga i ludzi, przyciągają mnie jak magnes. To ta niespokojna, mroczna, diaboliczna wręcz atmosfera książki tak mnie intryguje i bujna wyobraźnia autorki, ktora napisala powieść, która wyprzedza swoją epokę.
Podoba mi sie to, że Emily Brontë opowiada historię tak, jak widziała ją Nelly Dean, która narzuca nam interpretację zdarzeń, ocenia bohaterów, ale to pozostawia też miejsce na nasze przemyślenia. Po jakiej stronie się opowiemy? Zdroworozsądkowo powinnam współczuć z całego serca Lintonowi, ale jakoś nie potrafię. Nigdy też nie wybaczę Catherine, że poślubiła Lintona dla bogactwa i pozycji, tak łatwo poświęcając największą miłość swojego życia, prawdziwe powinowactwo dusz – Heathcliffa. Jej marne tłumaczenia nigdy mnie nie przekonają. Sam Heathcliff, wzbudza we mnie na początku żal i współczucie, do momentu, kiedy postanawia zniszczyć rodziny Earnshawów i Lintonów, aby ukarać je za wszystkie krzywdy, których doznał. Tego pełnego złości, kipiącego chęcią zemsty Heathcliffa nie lubię, kiedy też z demoniczną obsesją pragnie zniszczyć kolejne pokolenia znienawidzonych rodzin. Mimo wszystko ciągle mu po cichu kibicuję, aby doznał spookoju, mając w pamięci niespełnione uczucie i rozdzierającą tęsknotę. Jestem wewnętrznie rozdarta, bo wiem, że ta miłość niosła za sobą tylko zgliszcza i obnażyła okrutną, perwersyjną wręcz, naturę człowieka.
Dobrze, że Emily Brontë kończy powieść tak, że daje nam jakiś promyk nadziei na odrodzenie prawdziwej miłości i wiary w ludzi.
Po latach w "Wichrowych Wzgórzach" wciąż widzę ten romantyzm, ale więcej dostrzegam mroku i okrucieństwa. Powieść nie porusza mnie aż tak bardzo jak wtedy, kiedy byłam niewinnym dziewczęciem, ale ta wielka, niespełniona miłość pomiędzy Catherine i Heathcliffem wciąż mnie poraża i przeraża. Miłość dwojga ludzi, którzy nie wyobrażają sobie rozstania nawet po śmierci i pragną być nawiedzani przez ducha tej drugiej osoby, ich pasja, gwałtowność, kłębowisko uczuć, nierozerwalność. Czy dzisiaj tak się jeszcze kocha?
A mnie się podoba taka realistyczna bohaterka, to takie życiowe...
OdpowiedzUsuńmiejmy nadzieję, że współcześnie też taka miłość istnieje :) w sumie to nam tylko zostaje :)
OdpowiedzUsuńDlatego, że była tak mroczna i nacechowana okrucieństwem stała się jedyną książką jaką napisała Emily , wielka szkoda.
OdpowiedzUsuń