Motyw potwora stworzonego przez "szalonego naukowca" jest bardzo popularny za sprawą głośnej adaptacji z 1931 roku; występuje on nawet w bajkach dla dzieci. Jednak większość ludzi sądzi mylnie, iż to film jest oryginałem, i nie ma pojęcia o istnieniu papierowej wersji. Mimo tego, że nigdy nie zetknęłam się ani z książką ani ekranizacją, miałam pojęcie o fabule "Frankensteina". Muszę powiedzieć, że historia bardzo mnie zaskoczyła - i właściwie mogę zacząć od stwierdzenia, że to lektura obowiązkowa dla każdego książkoholika. Ale po kolei.
Robert Walton wyrusza na ekspedycję naukową na biegun północny. Droga staje się coraz cięższa, aż w końcu statek zmuszony jest stanąć otoczony przez wszechobecny lód. Niedługo po tym są świadkami czegoś niezmiernie dziwnego: widzą sylwetkę nienaturalnie wysokiego człowieka, pędzącego na saniach. Następnego dnia odnajdują wycieńczonego mężczyznę - Wiktora Frankensteina. Zaczyna on opowiadać swoją historię Waltonowi.
Mianowicie w młodości bardzo interesował się naukami ścisłymi - a zwłaszcza biologią, anatomią. W pewnym momencie swojego życia zapragnął poznać tajniki życia i śmierci. Odkrycia przerosły jego najśmielsze oczekiwania - mężczyzna stał się zdolny do ożywienia ludzkiego ciała, z czego nie omieszkał skorzystać. Tak powstało monstrum stworzone z fragmentów martwych ludzkich ciał, kradzionych z kostnic i grobowców - monstrum lubujące się w morderstwach.
Zacznę od małego wyjaśnienia: na świecie panuje błędne wyobrażenie o tym, iż to potwór stworzony przez Wiktora zwie się Frankensteinem. W rzeczywistości jednak jest to nazwisko jego stwórcy; monstrum pozostaje bezimienne. Tak, moje życie też legło w gruzach. Jednak aby ułatwić życie i sobie i Wam, potwora będę nazywała zgodnie ze stereotypem Frankensteinem, a jego stwórcę - po prostu Wiktorem.
A więc od początku: Mary Shelley udało się stworzyć mroczny, specyficzny, pełen napięcia klimat. Używa nader obrazowego, bogatego języka, dzięki któremu wszystkie sceny są żywe i wciąż istniejące w mojej głowie. Autorka doskonale oddaje realia XVIII wieku; lekturze towarzyszy wrażenie przeniesienia się do tamtych czasów. Jak widać "Frankenstein" to doskonała pod względem technicznym powieść. A jest to dopiero koniec początku tej recenzji.
"I cóż z tego, że człowiek może pochwalić się tym, iż posiada subtelne uczucia znacznie wyższego rzędu niż te, które obserwujemy u zwierząt, skoro to tylko bardziej komplikuje i utrudnia życie?"
Bardzo zaskoczył mnie pomysł na narrację. Myślałam, że będzie to coś w rodzaju pamiętnika Wiktora - nie spodziewałam się retrospekcji. Jest to bardzo oryginalny pomysł (tym bardziej, iż powieść powstała w roku 1818!), podobnie jak cała fabuła. "Frankenstein" jest bowiem prekursorem gatunku science-fiction. Tak, sci-fi - nie horroru. Pod tym względem książka mnie trochę rozczarowała. Opowieści krążące o adaptacji sugerują, iż historia ta jest co najmniej straszna. W rzeczywistości od czasu do czasu owszem, przejdą ciarki, ale nic więcej. Zamiast tego mamy do czynienia z postaciami o tak złożonych obrazach psychologicznych, jakich mało. Zarówno Frankenstein jak i jego stwórca to bohaterowie nakreśleni perfekcyjnie, dokładnie przez autorkę obmyśleni. Obie persony (mogę użyć tego słowa w stosunku do Frankensteina?) wywołują współczucie, mamy nawet do czynienia z niezapisanym pytaniem "kto jest prawdziwym potworem?". Jestem pod ogromnym wrażeniem precyzji i wnikliwości pani Shelley przy tworzeniu swoich postaci. Bądź co bądź książka ta mogłaby też figurować jako psychologiczna. Przy tym wszystkim tracą znaczenie aspekty takie jak niespieszna akcja czy delikatna przewidywalność (przy czym "delikatna" wcale nie jest eufemizmem - kilka razy naprawdę się zaskoczyłam!).
A teraz powiem kilka słów o wydaniu: jestem nim po prostu zbulwersowana! Mianowicie kiedy doszłam do strony 160, okazało się, iż w moim egzemplarzu nie ma strony 161, ani 162, ani żadnej kolejnej... zastąpiono je stronami 98, 99 - i tak przez 30 stron, aż do samego końca. "Frankensteina" więc nie doczytałam, choć próbowałam po angielsku (został mi co prawda już tylko jeden rozdział, ale naprawdę nie mam do tego siły -język jest za stary). Zakończenie tej książki jest jednak powszechnie znane i to jest moje jedyne pocieszenie. Bo właśnie łamię swoją zasadę recenzowania tylko tych pozycji, które ukończyłam.
Mimo tego mogę stwierdzić, że "Frankenstein" to książka bardzo, bardzo dobra - klimatyczna, niebanalna, pod pewnym względem nawet poruszająca. Zdecydowanie obowiązkowa dla każdego szanującego się bibliofila. Polecam!
Moja ocena: 8/10
O książce nie słyszałam, za co powinnam się wstydzić. Ale... wiele osób, które tu zaglądają pewnie też nie miały zielonego pojęcia o pierwowzorze opowieści. Sama Frankensteina uważałam za postać sztywną, wołającą: "mózg, mózg". Ale nigdy nie widziałam żadnej ekranizacji, chyba że liczymy odcinek 13 posterunku, gdzie Czarek musiał w takim razie odgrywać rolę naukowca, a Piotr Zeld Frankensteina. Odbiegam od tematu.
OdpowiedzUsuńMimo mojej wcześniejszej nieznajomości mam zamiar nadrobić te zaległości. Dobrze, że wspomniałaś, iż jest to lektura obowiązkowa dla każdego książkoholika, bo pewnie sama bym siebie nie przekonała :)
Muszę tę ksiązkę przeczytać i potem pewnie tez chłopakowi ją podrzucić :D
OdpowiedzUsuń