niedziela, 26 sierpnia 2012

"Agnes Grey" Anne Brontë

"Obyś cudze dzieci uczył" chciałam zakrzyknąć nie raz podczas lektury "Agnes Grey" Anne Brontë. Wichry niepomyślnego losu zmusiły tytułową Agnes Grey do przyjęcia posady guwernantki w rodzinie Bloomfieldów, gdzie już podczas pierwszego dnia musiała przekonać sie, jak bardzo ciężkim kawałkiem chleba jest nauczanie. Rodzinę, która przyjęła ją pod swój dach nie można nazwać sympatyczną. Wiejąca chłodem pani Bloomfield, która stanowczością wykazuje się tylko względem młodej guwernantki. Ówczesny dorobkiewicz - pan Bloomfield, człowiek pozbawiony jakikolwiek dobrych manier, wymagający bezdyskusyjnego posłuszeństwa od wszystkich członków rodziny i samej Agnes. Dzieci z piekła rodem: panicz Tom - siedmioletni sadysta przekonany o swojej wyższości i nieomylności, które to cechy były troskliwie pielęgnowane przez rodzicow oraz wuja; Mary Ann - rozpuszczona pannica (nawet nie potrafię napisaćpanienka, bo jej zachowanie jest wiecej niż karygodne); panienka Fanny - nieumiejąca nic i niechcąca się niczego nauczyć. Szczerze mówiąc ja po pierwszym dniu w takim domu uciekłabym oknem przy pierwszej nadążającej się okazji, ale nie obowiązkowa Agnes Grey. 

Kontynuacja na moim blogu. Zapraszam.

piątek, 24 sierpnia 2012

"Mansfield Park" - Jane Austen


Tłumaczenie: Gabriela Jaworska
Wydawnictwo: Zielona Sowa
Stron: 336

W tym roku moje wakacje nie należą do najbardziej udanych, ponieważ wymarzony wyjazd w Tatry musiałam odwołać. Na szczęście istnieją książki, a dzięki nim można wybrać się w najdalszą podróż. W ostatnich dniach udało mi się odwiedzić Mansfield Park i poznać tamtejszych mieszkańców. Przy okazji cofnęłam się do początku XIX wieku i po raz trzeci w swym życiu poddałam czarowi pióra Jane Austen. Ta autorka działa na mnie niezwykle kojąco i pozwala odciąć się od przyziemnych problemów. Już mam w planach kolejną jej powieść... Ale najpierw parę słów o Mansfield Park.

Główną bohaterką historii jest Fanny Price - dziewczynka z ubogiej rodziny, która w wieku dziesięciu lat opuszcza swój dom, aby zamieszkać z bogatym wujostwem. Początki nie są łatwe, gdyż dziecko wyrwane z  własnego środowiska, tak przecież innego od arystokratycznego Mansfield Park, czuje się opuszczone, osamotnione. Po prostu nieszczęśliwe. Szorstkość wuja, obojętność jednej ciotki, pogardliwe uwagi drugiej, a do tego wywyższające się kuzynki i starsi kuzyni - to zbyt wiele dla małej Fanny. Na szczęście znajduje  przyjaciela w Edmundzie, jednym z kuzynów, który staje się dla niej nauczycielem, oparciem, przewodnikiem. Stopniowo można zaobserwować, jak na łamach książki Fanny zmienia się w kobietę, wciąż co prawda delikatną, nieśmiałą i cichą, ale z coraz wyraźniej wyrobionymi poglądami i niezłomnymi zasadami. Ta niezłomność czyni ją silną i wyjątkową, jednak też wyobcowaną, gdyż trudno jej dopasować się do towarzystwa o bardziej wyzwolonym usposobieniu.

W Mansfield Park poznajemy wielu bohaterów, a dzięki Jane Austen wydają się nam dobrymi znajomymi. Znajomymi z XIX wieku, ale momentami bardzo współczesnymi - z wadami i przywarami, których nie powstydziłby się XXI wiek. Autorka stworzyła swego rodzaju mikrokosmos, dla którego reszta kraju czy toczące się wojny - jakby nie istnieją. A jeśli tak, to jedynie w tle. Liczy się tylko Mansfield Park i problemy jego mieszkańców. A są to problemy - trzeba zaznaczyć - związane oczywiście z uczuciami, z kwestią małżeństwa, także z pieniędzmi. Austen znakomicie oddaje charakter angielskiej klasy wyższej XIX wieku. Z obserwatorską dokładnością i mistrzowskim wyczuciem buduje klimat, którego nie da się z czymkolwiek innym porównać.

[Całość przeczytacie na moim blogu]

poniedziałek, 20 sierpnia 2012

Brzuch paryża Emil Zola


Państwowy Instytut Wydawniczy-rok 1957, tłumaczenie Nina Gubrynowicz, stron - 283
 
Jedna książka  – wiele oczekiwań. Z jednej strony Zacofany w lekturze polecił mi ją w konkursie z Paryżem w tle, jako sposób na poznanie miasta  z jego kolorami, smakami, zapachami i zapaszkami. Z drugiej strony zafascynowana Zolą Czara - stwierdziła ostatnio po lekturze tejże książki, iż Zola po raz pierwszy ją irytował, a litanie opisów zdawały jej się zbędne, a fabuła schematyczna. Z trzeciej strony jestem ja - czytelnik, któremu lektura Zoli sprawiała, jak dotąd dużą przyjemność i  moje pragnienie poznawania miasta przez literaturę.
Książkę nie tyle czytałam, co smakowałam. W przeciwieństwie do Czary nie wyrzuciłabym z niej ani jednego opisu. To właśnie one moim zdaniem stanowią o wartości książki, to one są jej istotną treścią.

Dziewiętnastowieczne dzieło Wiktora Baltarda – dwanaście żeliwno-szklanych pawilonów  Hal (Halles) stanowi tło i jądro powieści Brzuch Paryża. Hale były miejscem, w którym zaopatrywał się cały Paryż. Budziły się one do życia, kiedy całe miasto pogrążone było jeszcze w głębokim śnie. Wówczas to nadjeżdżały z okolicznych wiosek i miasteczek wozy pełne tego, co urodziła ziemia. To tutaj na ogromnej przestrzeni 10 hektarów odbywał się handel.
Najpierw hurtowy, kiedy zaspani jeszcze kupcy przed wschodem słońca odbierali towar od dostawców, potem detaliczny, kiedy wystawiony na straganach za pomocą specjalnych „układaczy”  kusił przez cały dzień  potencjalnych nabywców.
Stragany stanowiły imponujące widowiska, godne pędzla nie tylko jednego z bohaterów powieści - malarza Klaudiusza.  Pęta kiełbas, góry szynek, osełki maseł, kobiałki serów, piramidy owoców i warzyw, bukiety kwiatów, kompozycje ryb i owoców morza to tylko niewielka cześć asortymentu, którym handlowali straganiarze z Hal. Każdy pawilon miał swoją specjalizację.

Obok Hale Baltarda

Wędliniarnia, która płonęła we wschodzącym słońcu…
Radowała oczy. Śmiała się, cała jasna z przymieszką żywych kolorów, które grały wśród bieli marmurów. Szyld był to obraz za szkłem, gdzie w obramowaniu gałęzi i liści, wyrysowanym na delikatnym tle, lśniły duże złote litery… Obie boczne ściany wystawy, również malowane i oszklone przedstawiały małe, pyzate amorki, które igrały wśród kłów dzików, kotletów wieprzowych, wieńców parówek, a te martwe natury zdobne w spirale i rozety miały tę pastelową subtelność, że surowe mięso przybierało różowe, cukierkowe tony. W tej miłej oprawie wznosiła się wystawa sklepowa. Ustawiono ją na posłaniu z cienkich skrawków niebieskiego papieru; miejscami liście paproci, misternie ułożone, zmieniały niektóre talerze w bukiety okolone zielenią. Było to mnóstwo smacznych rzeczy, soczystych, tłustych rzeczy.  

Hale to nie tylko bogactwo i różnorodność towarów oraz piękne dekoracje  godne uwiecznienia na płótnie.  Hale to również mieszanina zapachów. Można łatwo sobie wyobrazić, jakie zapachy, czy też raczej, jaki smród,  wydobywał się z Hal po kilku godzinach przechowywania żywności bez lodówek, przy chociażby- kilkunastostopniowej temperaturze, nie mówiąc o upalnych letnich dniach. Słodkawo - mdły zapach rozkładającego się mięsa, ryb, owoców, czy serów mógł przyprawić nie tylko o ból głowy. 
 
Stały żegnając się wśród zmieszanych w finale woni serów. W tej chwili wszystkie równocześnie grały. Była to kakofonia smrodliwych zapachów, począwszy od szwajcarskich serów, ich gnuśnej, ciężkiej woni gotowanego ciasta aż do odrobiny alkalicznego zapachu olivet. Było w tym głuche sapanie organów-kantal, cheser, kozie sery-podobne do swobodnej na basie pieśni, gdzie jak urywane tony odcinały się nagle zapaszki neufchatel,  troyes i Mont d`or. Po czym wonie płoszyły się, spływały jedne na drugie, gęstniały w nagłych kłębach zapachów port-salut, Limburg, gerome, marolle, livarot, pont-l`e- veque, rozwijały się powoli zlewając w jeden buchający smród. Te zmieszane ze sobą wonie rozchodziły się, utrzymywały wśród ogólnej wibracji, oszałamiające jak nieustanne nudności i o straszliwej, duszącej sile. 

Obok Hale w 2007 r.

Hale - miejsce bogate w żywność, którą można było zarówno kupić, znaleźć, wyłudzić, jak i ukraść przyciągało, jak magnes wszelkie miejskie szumowiny. Nędzarki, które w zamian za jaki - taki ochłap na kolację sprzedawały prawdziwe lub zmyślone historyjki, podrzutki i sieroty, które znajdowały tu wraz z kawałkiem chleba i opiekunów, złodziei, którzy okradali zarówno pracodawców, jak i obcych.
Na tym tle sama fabuła wydaje się dużo mniej interesująca. Florentyn, były więzień polityczny (więzień z przypadku) ucieka z miejsca deportacji i powraca do  Paryża. Tutaj znajduje schronienie u brata, który prowadzi ustabilizowany, mieszczański żywot właściciela masarni  i ojca rodziny. Kiedy brat z bratową opływają w dostatki, niczym pączki w maśle, Florentyn – niepoprawny idealista i romantyk szuka możliwości zemsty na znienawidzonym rządzie; czyta radykalne pisma i organizuje kółko lewicowe, które ma za zadanie przygotować przewrót. Niestety Florentyn zupełnie nie nadaje się do czynu, co doprowadza do przewidywalnego finału.
Fabuła, początkowo nawet wciągająca, z czasem staje się jedynie tłem dla opisu codziennego życia mieszkańców Hal; biedoty (Chudych) i żyjących w dobrobycie (Grubych). 


Po raz kolejny zadziwia mnie kunszt opisu błahych i niegodnych opisu tematów. Tak jak kiedyś zachwycało bogactwo opisu towarów Galerii Handlowej, tak tutaj zachwyca (mnie zachwyca, innych być może znudzi nadmiarem i drobiazgowością) malarski opis żywnościowego asortymentu, wystroju wnętrz sklepików i dekoracji wystaw. Opis pierwszej czytam z zainteresowaniem, przy drugiej myślę sobie ten sam pomysł, co we Wszystko dla pań, przy trzeciej zastanawiam, na ile jeszcze wystarczy pisarzowi pomysłu, aby nie zanudzić czytelnika, przy czwartej myślę to trzeba geniuszu, aby pisać pięknie o marchwi i rzodkwi, tak, aby chciało się to czytać, przy piątej cieszę się, że tyle jeszcze przede mną lektury.
Raduje mnie to bogactwo barw, kształtów, smaków i zapachów, raduje to  ożywienie martwej natury na kartach powieści, uchwycenie jakiejś cząstki Paryża, którego już nie ma. 

 
Obok Hale z 2011 r.

Dzisiejsze Hale – bez charakteru i stylu w niczym nie przypominają tamtejszych trzewi miasta. Ponieważ jednak rozpoczęła się przebudowa Hal, kto wie, co objawi nam się za parę lat, w miejscu dawnych Hal Baltarda.
W tym wszystkim trochę umknął mi obraz społeczny II Cesarstwa, w którym obok głodującej wśród nadmiaru żywności biedoty funkcjonowała warstwa zamożnego mieszczaństwa, przedstawiona została tak samo krytycznie, jak w innych dziełach przedstawił Zola burżuazję. A to z powodu jej pędu do bogacenia się , dążenia do utrzymania istniejącego status quo za wszelką cenę, jej dwulicowej moralności.

W tyle, wzdłuż półek znajdowały się rzędy melonów, pokiereszowane od brodawek kantalupy, melony inspektowe niby szarą gipiurą  okryte, małpi chleb o nagich guzach. Na straganie piękne owoce, delikatnie przyozdobione w koszach, na pół widoczne pod zasłoną liści, miały krągłość lic, co się kryją, oblicza dorodnych dzieci; zwłaszcza rumiane brzoskwinie z Montreuil, o cienkiej i jasnej skórze córek północy, i żółte, spalone słońcem południowe brzoskwinie ogorzałe, jak prowansalskie dziewczęta. Morele przybrały na mchu ciepłe bursztynowe tony jak u brunetek, które w zachodzącym słońcu grzeją swój meszkiem pokryty kark. 
Zdecydowanie w książce na plan pierwszy wysuwają się Hale - te jego wnętrza, które strawią wszystko, co doń trafi.
Czytając książkę nieodmiennie przychodziły mi na myśl porównania z Wszystko dla pań, chyba właśnie z powodu tego bogactwa opisów i klimatu Paryża.
Moja ocena Paryża i Hal – 5,5/6, moja ocena książki 4/6
Serdecznie dziękuję Zacofanemu w lekturze za udostępnienie mi książki.

niedziela, 19 sierpnia 2012

Maria Rodziewiczówna, "Dewajtis"

Ha, snobka ze mnie! Mogłam przecież wypożyczyć "zwykłe" wydanie tej słynnej powieści, ale ja, oczywiście MUSIAŁAM przeczytać wydane przez Ossolineum z naukowym wstępem! (Przy okazji, wyrażam niniejszym żal, że seria Biblioteka Narodowa i całe wydawnictwo Ossolineum to już przeszłość. Szkoda, ach, jaka szkoda... Tyle książek, tyle wstępów przeczytanych... Jakie wydania będą teraz czytać studenci???).
Wstęp do do tegoż wydania napisała Anna Martuszewska i jego lektura bardzo była przyjemna oraz dużo wnosząca. Dowiedziałam się z niego wielu ciekawych rzeczy o Rodziewiczównie, łącznie z faktem, ile kasy zgarnęła za powieść "Dewajtis", którą napisała w wieku 24 lat na konkurs literacki ogłoszony przez jakieś pismo. Wygrała ten konkurs, nawiasem mówiąc. 
Szkoda tylko, że pani profesor nie wyjaśniła dogłębnie, jak to naprawdę było z orientacją płciową Rodziewiczówny. Niejaki Krzysztof Tomasik sugeruje bowiem na jakiejś stronie homoseksualnej, że wiecie..., rozumiecie... No, fakt, nosiła panna R. męskie stroje, co było baaardzo rzadko spotykane w tamtej epoce. Nosiła dosłownie wszystko, co nosili wówczas panowie, co widać na załączonym obrazku:
Ale cóż, może wcale nie była lesbijką, tylko tak jej było wygodniej? W tych spodniach i tużurku? Z krawatem i pierścionkami? Groza mnie ogarnia na myśl, co by było, gdyby się okazało, że czołowa polska i katolicka autorka romansów "z myszką" była innej orientacji;)
No, więc wstęp przeczytałam szybko i bez zgrzytów. Natomiast sam utwór... Hmmm... Ciężka sprawa. Męczyłam się przy nim okropnie, bo zbyt staroświecki, nawet jak dla mnie. Sytuacja jest tam podobna jak w "Nad Niemnem" Orzeszkowej, tzn. musi Polak utrzymać majątek na Żmudzi (to gdzieś na granicy dzisiejszej Łotwy i Litwy, duża była kiedyś Polska, nie?), bo jak go straci, to ziemię zabiorą Ruscy w ramach rusyfikacji Litwy. Na terenie zaboru rosyjskiego w ramach represji za powstanie styczniowe Polacy nie mogli bowiem nabywać ziemi, awansować w wojsku, no, w ogóle dorabiać się. Mogli tylko trwać i biedować. Ale ponieważ byli patriotami, męczyli się, walcząc z obcym żywiołem. Bohaterowi towarzyszy mu w tych zmaganiach dąb Dewajtis, symbol litewskiej (wtedy "litewski" to znaczyło też "polski") dawnej przyrody i mitologii. Męczy się tak, trwa na posterunku i trwa, póki nie przyjeżdża z Ameryki piękna panna Orwidówna (prototyp Lucy Wilskiej z serialu "Rancho";), która postanawia mu pomóc w tej walce ekonomiczno-patriotycznej. Dalej już można się domyśleć, co będzie... 
Ale nie jest to typowy romans, raczej powieść sentymentalna z elementami gospodarczymi. Opisuje trwanie polskiego szlachcica na posterunku tak, jakby to było trwanie gdzieś na barykadzie. Zawsze żałowałam, że u nas nikt tak nie pisał o pieniądzach jak Balzak, a tu masz! Rodziewiczówna pisała. Może dlatego jej nie drukowali w PRL-u? No, właśnie, przy okazji powiem, że mam pretensje do PRL-u, w którym się urodziłam i wychowałam, że nie mogłam poznać twórczości Rodziewiczówny za młodu. A nie mogłam, bo jej nie drukowali po prostu. Zbyt patriotyczna i katolicka była, jak na okres "komuny". 
Nie poznałam jej we właściwym czasie, więc teraz trudno mi ją czytać.  Ale innym radzę - czytajcie. Nie dla przyjemności ją czytajcie, ale żeby poznać jedną z najważniejszych książek o dawnym polskim życiu na Kresach Wschodnich.
A tak na marginesie, zastanawiam się, ilu dzisiaj Polaków stać byłoby na takie poświęcenie dla nieistniejącego państwa, by trzymać się tego swego majątku po przodkach i męczyć się z ogromnymi podatkami nakładanymi przez władze carskie, zamiast rzucić to wszystko w diabły i ruszyć do Ameryki? Albo gdzie indziej, gdzie jest kasa? Oj, sentymentalna ta panna Rodziewiczówna, ale daje do myślenia.

salonowe intrygi z żabiej perspektywy...

Liczba rozwodów w Polsce i na całym świecie nieustająco wzrasta, a to inspiruje naukowców z różnych specjalizacji (psychologów, socjologów, ekonomistów itd.) do przeprowadzania badań nad przyczynami i skutkami takiego stanu rzeczy. Jednak w niewielu kwestiach wszyscy oni są tak zgodni, jak w tej, że dobro dzieci jest tym, co sąd powinien mieć na uwadze w trakcie każdej rozprawy rozwodowej. 
 
Niestety, najlepsze nawet prawo i najtroskliwsi sędziowie nie mogą zagwarantować żadnemu dziecku ani miłości rodzicielskiej, ani tego, by jego dobro było priorytetem dla jego rodziców – czy to pozostających w związku, czy rozwiedzionych. Przekonała się o tym sześcioletnia Maisie Farange, bohaterka powieści "O czym wiedziała Maisie" Henry’ego Jamesa, a wszyscy zainteresowani mogą prześledzić jej losy (a ściślej: kilka lat z jej życia), czytając książkę, którą właśnie po raz pierwszy (sic!) wydano po polsku (pierwsze wydanie oryginalne pochodzi z 1897 roku), ubraną w twardą oprawę z hipnotyzującym wizerunkiem dziecka na froncie.
 
Opowieść Henry'ego Jamesa zaczyna się w chwili rozwodu Idy i Beale’a Farange'ów, który trwał długo i był skomplikowany, a zakończył się orzeczeniem, że ich córka ma "spędzać po sześć miesięcy u każdego z rodziców", choć "ani matka, ani ojciec nie zdawali się przykładem do naśladowania". "Wielu drżało na myśl, co czeka jej niewinną duszę w rękach tych dwojga; nikt nie mógł założyć, że nie wyrządzą jej trwałej szkody", bo każde z nich myślało tylko o tym, jak nastawić Maisie przeciwko byłemu współmałżonkowi. "Żal, który czuli bądź udawali, że czują względem drugiej strony, lali hojnie w jej poważną duszyczkę jak w naczynie bez dna, każde w myśl świętego obowiązku ukazania prawdziwego oblicza drugiej strony".
 
Kiedy rodzice Maisie zawierają nowe związki małżeńskie, rywalizacja o przejęcie opieki nad dziewczynką przekształca się w próby przerzucenia odpowiedzialności za nią na kogoś innego. A dodatkowymi graczami w tej grze stają się nowi partnerzy jej rodziców i guwernantka. Dla jednych Maisie jest zbędnym balastem, dla innych pretekstem do spotkań albo gwarancją materialnego zabezpieczenia na przyszłość. Nikt tak naprawdę się o nią nie troszczy, choć wszyscy usiłują sprawiać takie wrażenie.
 
Największą siłą tej powieści jest perspektywa (malarz nazwałby ją żabią), z jakiej autor pokazuje nam świat, w którym żyje Maisie, bo choć nie uczynił dziewczynki narratorką tej opowieści, to udaje mu się przekonać czytelnika, że patrzy na powieściową rzeczywistość jej oczami. Naiwność i bezbronność Maisie wzrusza, a zderzenie naturalnej łatwowierności dziecka z intrygami knutymi przez dorosłych sprawia, że wydają się one jeszcze bardziej nikczemne, niż są naprawdę.
 
Jeśli ktoś zapytałby, czy taka lektura może zainteresować współczesnego czytelnika, ja zapytałabym: Czy są wśród współczesnych rodziców tacy, którzy usiłują negatywnie nastawiać dzieci do byłych współmałżonków? Czy są tacy, którzy próbują scedować odpowiedzialność za właściwe wychowanie swoich dzieci na innych? Czy są tacy, którzy niezbyt troszczą się o rozwój intelektualny swoich pociech? Czy są tacy, dla których dzieci są jedynie przeszkodą w używaniu życia?
 
Obawiam się, że wszystkie odpowiedzi na te pytania byłyby twierdzące, a to znaczy, że ludzie od stuleci powtarzają te same błędy - może więc warto od czasu do czasu nad nimi podumać (a chyba lepiej zrobić to w trakcie lektury niż podczas rachunku sumienia?)… ;)

Podejrzewam, że James z pełną premedytacją napisał tę powieść z użyciem zdań wielokrotnie złożonych, tworząc niecodzienne konstrukcje stylistyczne czy gramatyczne, by w powstałym gąszczu słów czytelnik poczuł się zagubiony jak dziecko w świecie dorosłych, ale zachwalałabym pierwsze polskie wydanie "O czym wiedziała Maisie" z większym zapałem, gdyby nie to, że można w nim trafić na zdania–koszmarki. Na przykład takie: "Dziewczynka miała wprawdzie tylko ogólny zarys sytuacji, wszakże on pomógł jej zrozumieć, że przyczyny nieobecności sir Claude’a należało upatrywać w tym, iż był on kochankiem pani Beale i z tej racji nie mógł pretendować do miana głównego opiekuna Maisie." – słowa 'Dziewczynka' i 'Maisie' oznaczają tutaj tę samą osobę, pierwszy zaimek 'on' odnosi się do 'ogólnego zarysu sytuacji', a drugi do 'sir Claude’a'…
Jedyny komentarz, do jakiego jestem zdolna w obliczu czegoś takiego, brzmi: Litości!

środa, 15 sierpnia 2012

Nana Emil Zola


Wydawnictwo Hachette Livre Polska, 
Rok wydania 2005, 
Tłumaczenie- Czesław Mastelski.
Mam wiele uwag do tego wydania; jest bardzo niestaranne, roi się w nim od błędów stylistycznych, interpunkcyjnych, literowych. Początkowo myślałam, że cześć tych dziwolągów stylistycznych jest winą tłumacza, teraz wydaje mi się jednak, że to raczej wina  redakcji.


Ci, którzy czasami mnie odwiedzają wiedzą, że bardzo lubię twórczość Emila Zoli. Może to opinia trochę na wyrost, bo właściwie przeczytałam zaledwie cztery książki, ale dość znamienne dla twórczości pisarza (o ile mogę to ocenić przy tak krótkiej znajomości); Germinal, Wszystko dla pań, Pieniądz i nowelkę Nantas. A w tej chwili czytam Brzuch Paryża. W każdym razie poznałam ją (twórczość) na tyle, abym mogła stwierdzić, że z Zolą mi po drodze. Szczerze przyznam jednak, iż mimo, że każda książka Zoli wywołuje niemal przyspieszone bicie serca, to do Nany mnie nie ciągnęło. A to zapewne za sprawą profesji bohaterki.
Cóż, nie wywołuje we mnie szczególnego zainteresowania życie prostytutki, niezależnie od tego, czy to luksusowa kurtyzana, czy zwykła dziwka. Chyba to z tego właśnie powodu nie wciągnęła mnie ani lektura Damy kameliowej Dumasa, ani lektura Cheri Collete. Jakoś nie potrafiłam ani rozsmakować się piękną literaturą, ani współczuć tym paniom, które chciały mieć ciasteczko i zjeść ciasteczko. Może dlatego Nana mimo, iż zakupiona jeszcze w styczniu czekała długo na swoją kolej i gdyby nie stosikowe losowanie u Anny nadal leżałaby na półeczce.
Sięgając po książkę jednocześnie obawiałam się i spodziewałam (strasznie to nielogiczne i niekonsekwentne z mojej strony - wiem), iż spotkam tu luksusową kurtyzanę, kogoś na kształt Małgorzaty Gautier, osobę wykwintną i  inteligentną, lwicę paryskich salonów. Tymczasem spotkałam kogoś w stylu bohaterki Pudelka (celebrytki, znanej z tego powodu, ze jest znana). Nana nie jest ani ładna, ani mądra, nie jest zdolna, nie ma w niej krzty dobroci, empatii, czy jakichkolwiek ludzkich uczuć; jest natomiast ordynarna, wulgarna i zachłanna, jest kwintesencją przeciętności i syntezą tego, co charakteryzuje zgniliznę moralną XIX wiecznego Paryża. Te właśnie cechy bohaterki sprawiają, że przyciąga do siebie, jak magnez niemal wszystkich mężczyzn, którzy, jak pięknie napisała Karolina, odbijają się weń, jak w zwierciadle.   
Początkowo oczekiwałam, że Nana czymś mnie zaskoczy, tymczasem ona zaskakuje jedynie tym, że nie jest w stanie niczym zaskoczyć; doprowadza do bankructwa, samobójstwa, kradzieży i rozpaczy wszystkich znajomych panów; oszukuje, zdradza, okrada, lży, poniża. Nienawidzi mężczyzn i postanawia ich wszystkich zniszczyć.
Czy jest mi ich żal? Wcale. Nana nie kryje swoich zamiarów, jest szczera do bólu, a oni i tak lgną do niej, jak ćmy do światła.  
W miarę lektury zaczyna mnie ona fascynować; z jej rynsztokową bohaterką będąca ucieleśnieniem męskich żądz w połączeniu z głupotą mężczyzn, którymi rządzi …. no właśnie co? żądza, czy może współzawodnictwo.
Nana ukazuje świat chylący się ku upadkowi, świat chory, świat w którym byle miernota może znaleźć się na świeczniku, świat zadziwiająco nam bliski. Wszystko się powtarza.

Nie jest to moja ulubiona książka Zoli, ale nie mogę powiedzieć, aby mnie zawiodła, czy rozczarowała. 
Moja ocena 4,5/6
Obrazy; 1. Okładka książki, 2. Nana Edwarda Maneta

wtorek, 14 sierpnia 2012

"Sanditon" Jane Austen

Jane Austen to jedna z moich najukochańszych autorek, chociaż, przyznaję to ze wstydem, aż do końca lat 90-tych ubiegłego wieku zupełnie mi nieznana, nawet ze słyszenia...
Przełomowym momentem w naszej (znaczy mojej i Jane) znajomości stała się emisja serialu BBC "Duma i uprzedzenie" z Colinem Firthem i Jennifer Ehle w rolach głównych. W najkrótszym możliwym czasie stałam sie właścicielką niemal wszystkich dzieł panny Austen i są to do dnia dzisiejszego jedne z najczęściej czytanych (po raz kolejny) książek z moich domowych zbiorów.

Napisałam, że mam niemal wszystkie dzieła Jane Austen, jako, że nie posiadam na swojej półce ostatniej, niedokończonej przez pisarkę powieści pt. "Sanditon". Autorka zdążyła napisać kilka rozdziałów, nakreślić portrety najważniejszych bohaterów i złożona przez postępującą chorobę nie była w stanie kontynuować pracy pisarskiej. Wiele lat później znalazła sie jednak osoba, która postanowiła ukończyć dzieło i tak oto możemy poznać losy Charlotty Heywood, niezwykle praktycznej i zrównoważonej angielskiej panny.

Na skutek nieznajomości geografii oraz wypadku drogowego (wywrócony powóz) państwo Parkerowie trafiają do domu państwa Heywoodów. Chcąc się wywdzięczyć za okazaną pomoc zapraszają córkę swoich gościnnych gospodarzy na kilka tygodni do siebie, do Sanditon. Pan Parker jest niezwykle entuzjastycznie nastawiony do rodzinnej miejscowości, a ponieważ leży ona nad morzem chce zmienić ją w elegancki kurort. Namawia sąsiadów do poczynienia pewnych inwestycji a poprzez rozmaite prywatne kontakty zabiega o jak największą liczbę wakacyjnych gości. Nie wszystko jednak idzie zgodnie z planem, goście co prawda przybywają, jednak nie w takiej liczbie aby pan Parker czuł się dogłębnie usatysfakcjonowany. Większość z przybyłych to ludzie młodzi, w samym Sanditon jest również kilkoro młodzieży nic więc dziwnego, że atmosfera robi się niezwykle sentymentalna i romansowa a towarzystwo zaczyna łączyć się w pary.
Charlotta przez dłuższy czas jest tylko obserwatorką, jednak i jej serce, całkowicie nierozsądnie, zabije dla pewnego młodzieńca...

Przy okazji takich książek, gdzie jest więcej niż jeden autor rodzi się pytanie o to czy powieść "trzyma poziom", czy widać w którym miejscu zmienia się autor. I tu, moim zdaniem, Marie Dobbs, która jest współautorką "Sanditon" całkiem nieźle dała sobie radę. Powieść napisana jest w duchu epoki, a konstrukcja postaci i ich perypetie nie odbiegają zbytnio od tego co znamy z innych powieści Jane Austen. Mieszkańcy i goście Sanditon to galeria różnorodnych typów -  wścibskich i złośliwych, okrutnych i wyrachowanych, naiwnych i zwyczajnie głupich, chorych z urojenia i zarozumiałych ale też wiernych w przyjaźni, pomysłowych, serdecznych i rozsądnych - jak to w życiu bywa. 
Powieść pokazuje też wiele szczegółów z życia codziennego w początkach XIX wieku, stosunek ludzi do wprowadzanych nowości - oświetlenie gazowe czy maszyny kąpielowe, budzące wiele kontrowersji. 

"Sanditon" to uroczy obrazek z życia średniozamożnego ziemiaństwa, w sam raz na letnie popołudnie i wieczór - jest romantyczna miłość, jest spora dawka ironicznego poczucia humoru, są pogmatwane relacje między głównymi bohaterami - dla wielbicieli Jane Austen pozycja obowiązkowa, ale i dla innych może ta książka być świetną lekturą.

Rozeznanie i powitanie

Witam wszystkich serdecznie! Postanowiłam się przyłączyć do tego wyzwania, bo już dawno chciałam sobie odświeżyć znajomość klasyki, a wiadomo, że w grupie raźniej.
Z klasyką literatury mam pewien problem. Mianowicie, znam ją i nie znam zarazem. To znaczy tak: w dzieciństwie dużo chorowałam, więc leżałam w domu i czytałam, co tylko mi wpadło w ręce. Zarówno książki z kanonu literatury dziecięcej, jak i dla dorosłych. Tym sposobem, w wieku lat 12, 13, może 14, przeczytałam mnóstwo grubaśnych dzieł, m. in. "Katedrę Marii Panny w Paryżu", "Nędzników" i "Człowieka śmiechu" Victora Hugo, prawie całego Walter Scotta (tzn. to, co było tłumaczone na polski), wiele książek Dumasa, Dickensa, Stevensona, Coopera, a nawet Balzaka. Co z tego pamiętam? Głównie okoliczności czytania, a także wygląd książek, w większości wypożyczanych z biblioteki. Np. Balzak był wydawany w szarym płótnie, a obwoluty były zielone, zaś seria Dickensa oprawiona była w granatowe płótno i miała piękne ilustracje (swoją drogą, nie wiem, dlaczego żaden współczesny wydawca nie odważył się wznowić niektórych dzieł z tej serii, choćby "Samotni" czy "Naszego wspólnego przyjaciela"). Pamiętam "ogólny klimat" tych wspaniałych powieści, pamiętam, które mi się podobały, a które nie.  Czyli niby teoretycznie czytałam, jednak, o zgrozo, prawie wcale nie pamiętam treści!  
Dlatego jako osoba dorosła chcę wrócić do tych znanych-nieznanych książek. Jestem ciekawa, jak odbiorę je dzisiaj, czy będzie mi się podobało to samo, co w dzieciństwie...
Nie będę robić żadnej listy (listy lektur kojarzą mi się okropnie - z listami obowiązkowych książek do zaliczenia egzaminów, brrrr...). Zobaczę, co znajdę w domu, co mi wpadnie w ręce w bibliotece, co znajdę w antykwariatach. Nie wiem, czy będę czytała po polsku czy w oryginale. Jak dam radę, może to i owo spróbuję po angielsku. Udało mi się kupić w oryginale m. in. "Tajemniczy ogród" Frances Burnett, "Kobietę w bieli" Wilkie Collinsa, opowiadania detektywistyczne Conan Doyle'a, jakieś zbiorowe wydanie sióstr Bronte. Mam też (nabytek z lumpeksu!) "Barchester Towers" Trollope'a, według których był kiedyś wspaniały serial w telewizji, ale nie wiem, czy to nie będzie za trudne. Jak zdobędę coś po rosyjsku, to będę się przedzierać przez rosyjski. A więc do dzieła!    

sobota, 11 sierpnia 2012

Rozeznanie


Już  od dawna chodzi za mną myśl, że powinnam odnowić moją znajomość z klasyką. Z doświadczenia wiem, że najbardziej mobilizująco na mnie działajążnego rodzaju wyzwania. Mam plan, cel i ruszam do czytania. Zatem wyzwanie “Klasyka literatury popularnej” jest dla mnie idealne.


Do tej pory poznałam z listy:

Aesop- Bajki Ezopa
Andersen Hans - Baśnie
Baum Frank L. - Czarnoksiężnik z krainy Oz
Bronte Charlotta - Jane Eyre
Bronte Emily - Wichrowe Wzgórza
Burnett Frances Hodgson - Tajemniczy ogród
Carroll Lewis - Alicja w kranie czarów,
Cleland John - Pamiętniki Fanny Hill
Conan Doyle Sir Arthur- Pies Baskerwillów
Cooper James Fenimore - Ostatni Mohikanin
Defoe Daniel - Robinson Crusoe
Dickens Charles- Opowieść wigilijna, David Copperfield, Oliver Twist, Klub Pickwicka
Flaubert Gustave - Pani Bovary
Grimm Brothers - Baśnie braci Grimm
Hawthorne Nathaniel - Szkarłatna litera
Hugo Victor - Dzwonnik z Notre Dame
Kipling Rudyard - Księga dżungli, Kim
Lawrence D. H. - Kochanek Lady Chatterley
Leroux Gaston - Upiór w operze
London Jack - Biały kieł, Zew krwi
Melville Herman - Moby-Dick
Shakespeare William – Hamlet, Król Lear, Makbet, Sen nocy letniej, Otello, Romeo i Julia
Stevenson Robert Louis - Wyspa Skarbów
Swift Jonathan - Podróże Guliwera
Twain Mark - Przygody Hucka Finna, Przygody Tomka Sawyera, Książę i żebrak
Vatsyayana - Kamasutra
Verne Jules - W 80 dni dookoła świata, Podróż do wnętrza Ziemi, 20000 mil podwodnej żeglugi

Poza listą:

Elizabeth Gaskell – Północ i Południe
Steinbeck John - Myszy i ludzie
oraz sztandarowe pozycje z klasyki polskiej


Kolej na plany. Bardzo chciałabym w tym roku przeczytać chociaż jedną książkę z klasyki miesięcznie, a więc byłoby to 5 do końca roku.

W pierwszej kolejności coś z listy:

Bronte Anne - Agnes Grey, Lokatorka z Wildfell Hall
Bronte Charlotte - Vilette, Profesor
Eliot George - Miasteczko Middlemarch
James Henry - Portret Damy, W kleszczach lęku
Elizabeth Gaskell – Żony i córki

Poza  listą:
James Henry – O czym wiedziala Maisie, Skrzydła gołębicy, Złota czara
Charlotte Bronte – Shirley
Thomas Mann  Czarodziejska góra
Mark Twain – Pod gołym niebem, Życie na Missisipi
George Orwell - Brak tchu
John Steinbeck - Grona gniewu, Na wschód od Edenu

 W drugiej kolejności:

Alcott Louisa May - Małe kobietki
Austen Jane – Emma, Mansfield Park, Opactwo Northanger, Perswazje, Duma i uprzedzenie, Rozważna i romantyczna
Conan Doyle Sir Arthur - Przygody Sherlocka Holmesa
Conrad Joseph - Jądro ciemności
Dickens Charles – Samotnia
Dostoyevsky Fyodor - Zbrodnia i kara, Bracia Karamazow, Idiota
Eliot George - Młyn nad Flossą
Fitzgerald F. Scott - Wielki Gatsby
Jerome K. Jerome - Trzech panów w łódce, nie licząc psa, Trzej panowie na rowerach
Milton John - Raj utracony
Poe Edgar Allan - Opowieści niesamowite
Scott Sir Walter - Ivanhoe
Stoker Bram - Drakula
Wharton Edith - Wiek niewinności
Wilde Oscar - Portret Doriana Graya
Tomasz Mann- Buddenbrookowie


środa, 8 sierpnia 2012

Noce i dnie Maria Dąbrowska

Nie mogę znaleźć okładki tego wydania, które przeczytałam, więc zamieszczam inne także składające się z trzech ksiąg wydanie (około 1800 stron); oczywiście tomów jest pięć. W życiu bywają noce i bywają dni powszednie, a czasem bywają też niedziele. I dzisiaj zdaje mi się, że jest właśnie niedziela. Tymi mniej więcej słowami (cytuję z pamięci) odezwała się pani Barbara Niechcic do pana radcy Ceglarskiego. Noce i dnie to jeden z tych przypadków, kiedy ekranizacja powieści skłoniła mnie do sięgnięcia po książkę na długo przed tym, kiedy została ona moją lekturą szkolną. Jest to kolejna z moich ukochanych powieści. Lubię książki, które opowiadają o życiu codziennym, o zwykłych ludzkich sprawach, o troskach, zmartwieniach i radościach w życiu człowieka na tle wielkiej historii i zastanego układu społecznego. Bo przecież poprzez to codzienne, zwyczajne życie człowiek także tworzy historię, jak mawiał Bogumił. Podany wyżej cytat należy do moich ulubionych z dwóch względów. Po pierwsze niedziela jest dla mnie, jak i dla większości synonimem tego, co piękne i szczęśliwe, beztroskie i radosne, jak wyniesione z domu rodzinnego wspomnienie niedzielnych obiadków, rodzinnych spacerów, odświętności i niezwykłości. Po drugie, jest to dla mnie potwierdzenie, iż nawet Barbara Niechcic kobieta niekompatybilna z życiem potrafiła być momentami niemal całkowicie szczęśliwą osobą. Jak tylko poznałam bohaterkę powiedziałam sobie - Barbara Niechcic to moja mama z jej wiecznym zamartwianiem się, wiecznymi obawami i ciągłym niezadowoleniem z życia, jakie przypadło jej w udziale. Kobieta pełna sprzeczności, nielogiczności, kobieta głęboko nieszczęśliwa w swoim przeświadczeniu, jakże piękna bohaterka literacka i jakże trudna osoba we współżyciu. Dlatego tak szukałam w powieści tych momentów, kiedy coś lub ktoś będą w stanie panią Basię uszczęśliwić. Zawsze interesowało mnie, czy takie osoby można zadowolić, czy też ich powołaniem jest bycie nieszczęśliwymi. Po latach obserwacji doszłam do pewnych wniosków, ale … to zupełnie inna historia. Bo, jak myślał o żonie Bogumił; Cóż za usposobienie ma ta kobieta, że jeśli się o coś nie zamartwia, to ją trapią jakieś urojone grzechy. A Barbara, jeśli już nie miała rzeczywistych powodów do zmartwień, to przecież zawsze mogła się lękać ostateczności. „Bo wszystko zło, którego się wiecznie spodziewała, może się stać lub nie. Ale to jedno czeka na pewno i ją, i tych czworo, siedzących wesoło przy stole. Nieunikniony rozpad i rozkład, choroba, męka i śmierć.” Często zastanawiałam się, czy Barbara kochała Bogumiła. Przecież stanowili całkiem udane małżeństwo, mimo tej różnicy charakterów, oczekiwań wobec życia, niedopasowania. On prostolinijny realista, ekstrawertyk. Ona skupiona na sobie i swoich przeżyciach, wojująca z całym światem, nostalgiczna marzycielka. Oboje reprezentujący odmienne postawy wobec życia i śmierci. Są jak noc i dzień, wzajemnie się uzupełniają. A jednak trwają przy sobie na dobre i na złe. Barbara znała zalety Bogumiła; Bo choć ubogie, niepełne i mało rzeczy tego świata obejmujące wydawało się pani Barbarze jego życie, to jednak żył on więcej niż jednym życiem, żył dwoma i obu im oddawał się pełną piersią; wszystek poświęcał się miłości i wszystek poświęcał się pracy. A co do małżeństwa: Nie mogła się ona skarżyć, wyznała skrycie, że może czuje się zadowolona, zadowolona w tym, w czym się najmniej tego mogła spodziewać –lecz jakież to dalekie od szczęścia, do którego tęskni, gdy tylko sobie przypomni kogoś, czyj widok sam więcej wstrząsał nią całą niż najsłodsze momenty z Bogumiłem. Mimo wszystko Barbara, choć drażni i denerwuje nie jest osobą złą. Jeśli szkodzi to przede wszystkim sobie, jeśli unieszczęśliwia to głównie siebie. Bogumił zaś dostrzega zalety Barbary niedostrzegalne przez nią samą: Tyś dobra na ciężkie godziny. Tyś kochająca nawet, kiedy nie kochasz. Z czym oczywiście Barbara nie może się zgodzić odpowiadając całkiem rozsądnie, czyżby w oczekiwaniu na zaprzeczenie: To nieprawda. Nigdy właśnie kochać nie umiałam i na żadne godziny nie jestem dobra, Zatruwałam ci całe życie, nigdy cię w niczym nie podtrzymywałam, nie pocieszałam, aż dziwię się, że miałeś cierpliwość tyle lat, ze mną wytrzymywać. Moje poszukiwania krótkich chwil szczęścia przyniosły rezultat. Mieszkając w Kalińcu po śmierci Bogumiła odnajduje radość z samego tylko powolnego trwania i toczenia się życia. Boże wielki, któż by pomyślał, że ona, której nic nie mogło szczęściem i radością napoić, czerpać będzie radość z samego jeno toczenia się lub trwania obcego świata dookoła. Że uczestniczyć będzie po trosze w życiu każdego spotkanego przechodnia, jakby nie mógłszy podołać stosunkom z najbliższymi, znajdowała we współczuciu z nieznanymi bliskimi jedyny właściwy dla niej sposób obcowania i zespalania z bytem. Noce i dnie uwielbiam z wielu względów. Nie chciałabym tutaj przytaczać znowu argumentów tożsamych z argumentami, które można przytoczyć po lekturze niemal każdej z wielkich przedstawicielek literatury klasycznej (o wielowątkowości, o różnorodności bohaterów, o wątkach historyczno-patriotycznych, o studium psychologicznym postaci, ze studium bohaterki na czele, o pięknych opisach świata minionego, etc, etc, etc.). I na koniec jeszcze jeden ulubiony cytat: Człowiekowi często się zdaje, że już się skończył, że się w nim nic więcej nie pomieści. Ale pomieszczą się w nim jeszcze zawsze nowe cierpienia, nowe radości, nowe grzechy.

sobota, 4 sierpnia 2012

Lalka Prusa i Lalka -musical w Teatrze Muzycznym w Gdyni

Lalka Prusa należy do jednej z moich ulubionych powieści. Była ona wyrazem rozczarowania ideami pozytywizmu i jak pisał autor zamiarem jego było: „ (...) przedstawić naszych polskich idealistów na tle społecznego rozkładu. Rozkładem jest to, że ludzie dobrzy marnują się lub uciekają, a łotrom dzieje się dobrze. Że upadają przedsiębiorstwa polskie, a na ich gruzach wznoszą się fortuny żydowskie. Że kobiety dobre (Stawska) nie są szczęśliwe, a kobiety złe (Izabela Łęcka) są ubóstwiane. Że ludzie niepospolici rozbijają się o tysiące przeszkód (Wokulski), że uczciwi nie maja energii (książę), że człowieka gnębi powszechna nieufność i podejrzenie”. Mnie w Lalce najbardziej podoba się różnorodność, od zawsze bowiem jestem jej zwolenniczką. Oczywiście nie pokuszę się o zrecenzowanie książki czy dokonanie analizy jej treści i zamierzeń autora. Napiszę jedynie króciutko dlaczego tak mi się Lalka podoba. Po pierwsze jest ona powieścią wielowątkową; a każda z opisanych na jej kartach historii moim zdaniem zasługuje na uwagę i każda jest ciekawą. Kiedy czytałam Lalkę w czasach licealnych nie byłam zachwycona rozdziałami „Pamiętniki starego subiekta”. Wydawały mi się one nudziarstwem i odrywały mnie od historii Wokulskiego. Dopiero dzisiaj po latach potrafię dostrzec, jako to nieocenione źródło wiedzy o epoce. Lalka to przecież nie tylko powieść o źle ulokowanym uczuciu Stanisława Wokulskiego do panny Łęckiej i o niesprawiedliwości społecznej, która skazuje z góry na przegraną starania takich osób, jak Wokulski. Lalka to także powieść o codziennym życiu Polaków należących do różnych warstw społecznych; mamy tu przedstawicieli zarówno arystokracji, zubożałej szlachty, kupiectwa, rodzącej się klasy kapitalistów, rzemieślników, biedoty, studentów, świata nauki, a nawet przedstawicielkę najstarszego zawodu świata. Po drugie jest to przepiękny obraz XIX wiecznej Warszawy; z pałacami, w których odbywają się bogate przyjęcia, rauty, bale, z pięknymi witrynami eleganckich sklepów, z powozami mknącymi Krakowskim Przedmieściem oraz alejkami Parku Łazienkowskiego, z kwestami wielkanocnymi, podczas których panie w toaletach wartości rocznego dochodu kilkunastu biedaków przyjmują datki na dobroczynność od znudzonych panów we frakach i cylindrach. Ale to także obraz Warszawy pełnej biedoty, żebraków, kalek, ulic brudnych, cuchnących, pełnych odpadków żywności i trupów zwierząt. Po trzecie występuje tam cała plejada bohaterów; zróżnicowanych społecznie i charakterologicznie. Dzięki temu kolażowi historii i bohaterów Lalka stanowi ogromne spektrum ówczesnych opinii i poglądów na kwestie społeczne, polityczne i obyczajowe. I mimo takiej mnogości bohaterów trudno byłoby znaleźć dwoje takich samych, bowiem każda postać ma swój indywidualny styl, żadna z tych postaci nie jest jednowymiarowa. Gdybym miała obdarzyć sympatią jednego z bohaterów to wybór nie padłby wcale na Wokulskiego, ale na Rzeckiego, a to z powodu jego idealizmu, poczucie sprawiedliwości, przywiązania do przyjaciela oraz pewnej naiwności, która może bywa irytująca, ale osobiście mam do niej słabość, bo tak często sama padam jej ofiarą. Po czwarte wreszcie jest Lalka opowieścią o uczuciach. A może powinnam wymienić to, jako pierwszy walor lektury. Uczucie, którego siła jest ogromna, raz buduje, innym razem niszczy, raz doprowadza do zdobycia majątku, a za chwilę pcha pod koła pociągu, raz dodaje skrzydeł i nadaje sensu życiu a za chwilę spycha na samą otchłań rozpaczy, raz wybacza wszystkich kochanków, aby za chwilę nie przebaczyć jednej chwili zapomnienia. W parze Wokulski – Łęcka sympatia czytelników stoi po stronie Stanisława Wokulskiego, a przecież Izabela nie jest jakimś zimnym wyjątkiem, stworem bez uczuć i bez serca. Ona jest jedynie wytworem epoki, w której takich lalek po ulicach Warszawy chodziło mnóstwo. Jak pisała Magdalena Samozwaniec – „Typów takich, jak Izabela Łęcka, było w tzn. mondzie zatrzęsienie i nie frapowały one nikogo, jako koncepcja artystyczna. … Każda z nich była, tak samo, jak w powieści wielkiego pisarza piękna, chłodna, wyniosła i w każdej chwili gotowa sprzedać się jakiemuś dobremu kupcowi za grubszą forsę czemu się wówczas nikt nadto nie dziwił”. Można zatem raczej dziwić się, iż panna Łęcka tak długo opierała się naciskom rodziny, kiedy Wokulski wcale jej nie interesował. Po piąte podoba mi się dwutorowy sposób narracji; jeden to narrator anonimowy i wszechwiedzący, drugi to Ignacy Rzecki. Taki sposób ogromnie wzbogaca i pozwala spojrzeć na opisywane historie z różnych punktów widzenia. Po szóste nietypowa jak na owe czasy jest postać głównego bohatera; człowieka, który z jednej strony jest idealistą, a z drugiej realistą, który wie, że tylko dzięki kapitałowi może zdobyć uczucie panny z arystokracji. Jak się okazuje Wokulski w swym miłosnym afekcie nie bierze pod uwagę, iż do miłości nie można zmusić. Po siódme lektura mnie potrafi rozbawić dzięki takim wątkom, jak choćby historia stosunków studentów z baronową Krzeszowską, czy sam proces o lalkę (którego autentyczny pierwowzór dał asumpt dla tytułu dzieła). Po ósme lektura pochłania i czyta się szybko. I mogłabym wymieniać dalej i dalej, ale poprzestanę jedynie na tej krótkiej wyliczance. Moja ocena 6/6
Musical Lalka w Teatrze Muzycznym w Gdyni Ciężko przełożyć powieść na musical, ale niektórym to się udało (Les Miserables, Notre Dame de Paris czy choćby Romeo and Juliet, o których pisałam na tym blogu). Na temat musicalu Lalka przeczytałam sporo opinii na stronie Teatru zanim się na przedstawienie udałam. Jedno jest pewne - nie pozostawia ono obojętnym. Budzi skrajne emocje od zachwytów w stylu nareszcie mamy musical na miarę Broadwayu, nowoczesny, awangardowy, tylko dla inteligentnych po opinie typu kolejne nudne przedstawienie w Teatrze Muzycznym w Gdyni; kiepska muzyka, zbyt uproszczona scenografia, słabe nagłośnienie. Nie mnie oceniać walory artystyczne, trudno mi też stwierdzić, czy wokalistka pokazała całą barwę głosu i przeszła samą siebie. Przyznaję, iż przedstawienie jest nietuzinkowe, a pomysł i wykonanie mogą zachwycić osoby gustujące w tego typu sztuce. Przyznaję również, iż zadanie, jakie powierzył reżyser aktorom nie należało do łatwych. Mnie się jednak nie podobało. Muzyka mnie nużyła, poza dwoma ciekawymi piosenkami nie podobało mi się nic. Co więcej zmęczyło mnie słuchanie przygnębiającej, ciężkiej muzyki. Nie przemówił do mnie pomysł przedstawienia. Aktorzy są marionetkami, które zachowują się, jak pociągane za sznurki kukiełki, pełne nieskoordynowanych ruchów, przewracają się, czołgają, wykrzywiają, nogi im się plączą. Część z nich ma twarze wymalowane jak maski. Stroje są ni to negliż, ni to buduar, ale występujący w nich aktorzy i aktorki wyglądają mało pociągająco. Izabela paraduje przez niemal cały spektakl w desu - długich do kolan pantalonach z koronką i w kawałku firanki, która zwisa z tyłu niczym ogon. Scenografia to stosy skrzynek zbitych z surowego drewna, kilka belek i jakieś zwisające z sufitu liny. Przy niektórych utworach, zwłaszcza grupowych, nie dało się zrozumieć pojedynczych słów, bo zagłuszała je muzyka. Wyglądało to jak połączenie pantomimy z groteską z akompaniamentem jazzującej muzyki. Może, gdybym posłuchała tej muzyki w innym otoczeniu, bez całej tej dziwnej i przygnębiającej dekoracji oceniłabym ją inaczej. Nasunęło mi się porównanie do Teatru Krikot Kantora (Umarła klasa z muzyką w tle). No i do tego, jak dla mnie przedstawienie przegadane. Jest sporo piosenek, ale jest też sporo gadania, czego w musicalu być nie powinno. Spektakl trwa ponad trzy godziny (z jedną przerwą) i gdyby nie miłe towarzystwo wyszłabym po pierwszym akcie. Jedno można oddać przedstawieniu - na pewno go nie zapomnę, bo było to przedstawienie, które znalazło się na pierwszym miejscu musicali, które mi się nie podobały, których nie chcę już oglądać. Choć, kiedy dziś czytam co napisałam na temat przedstawiania, to przytoczone przeze mnie argumenty przemawiają raczej za, niż przeciwko przedstawieniu, a jednak ... mnie się nie podobało. Ktoś, pod tym wpisem, zamieszczonym na mojej stronie musicalowej napisał, że nie mam racji i się nie znam. Wydaje mi się, że kwestia gustów nie jest kwestią racji, czy fachowego przygotowania do odbioru sztuki. Ja bardzo się cieszę, że wielu osobom podoba się przedstawienie, bo trójmiasto posiada tylko jeden teatr muzyczny, a mnie, jako wielbicielce musicali szczególnie zależy na tym, jak funkcjonował on jak najdłużej. Doceniam też ogrom pracy, jaki włożyli aktorzy w przygotowanie przedstawienia. Mogę przyznać, że jest ono oryginalne, ale nie mogę powiedzieć, że mi się podobało, skoro nie jest to prawdą. Może zresztą błędem było nazwanie tego przedstawienia musicalem, gdybym szła na przedstawienie teatralne może nie wyszłabym tak zawiedziona.