Literatura wiktoriańska kojarzy się bezwiednie ze schludnymi, kulturalnymi, cichymi i nieśmiałymi dziewczętami, pokornie wyczekującymi odpowiednich kandydatów na mężów. Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej o utworze z tamtej epoki opowiadającym o kobiecie upadłej, pewnie bym nie uwierzyła. A kiedy książka taka stanęła na mojej drodze, nie mogłam się oprzeć i pełna zapału natychmiast po nią sięgnęłam. Wrażenia? Przede wszystkim ogromne zaskoczenie!
Ruth Hilton została sierotą w bardzo młodym wieku. Zmuszona jest pracować jako szwaczka. Pewnego dnia na jej horyzoncie pojawia się tajemniczy pan Bellingham. Choć dziewczyna nie do końca rozumie swoje uczucia, zgadza się przyjąć jego ofertę wzięcia jej na utrzymanie...
Autorka zaczęła "Ruth" opisując miejsce akcji, co odbieram zdecydowanie na jej korzyść. Dzięki temu lepiej mogłam wyobrazić sobie realia powieści (które zostały skądinąd przedstawione bardzo dobrze) - a czasem przez pierwsze kilkanaście stron mam przed oczami postacie bez twarzy, stąpające po szarym tle. Opisy, tak charakterystyczne dla gatunku, trzymały poziom przez całą długość historii. Co ważne - nie powiem, aby nudziły (no, może tylko przy okazji wyborów i związanych z nimi intryg). Styl Elizabeth Gaskell jest dokładnie taki, jak kocham - klimatyczny, gawędziarski, epokowy, ale zrozumiały. Nie przeszkadzający w zachłannym czytaniu. Zaciekawił mnie również pomysł na narrację tej historii - narrator ewidentnie jest świadkiem wydarzeń, bo co raz wtrąca jakieś adekwatne do sytuacji uwagi - ale nie jest też ich uczestnikiem.
Najbardziej znaczącym powodem mojego wspomnianego zdumienia, jest osoba głównej bohaterki. Prawdę mówiąc spodziewałam się wulgarnej i impulsywnej dziewczyny. Zastałam natomiast osobę cichą, wrażliwą, pokorną i bujającą w obłokach. Kształtowanie jej charakteru przedstawione zostało idealnie - Ruth stopniowo staje się coraz bardziej stanowcza, odważna, pełna determinacji. Nie mogę jednakże powiedzieć, aby przypadła mi ona do gustu. Była taką cichą bohaterką - zniesie wiele, ale zaraz potem się rozpłacze. O wiele większą sympatią obdarzyłam starą służącą - Sally. Nie mówiła, hm, wyszukanym językiem; ubóstwiała wszelkie tradycje i konwenanse, cechowała się specyficznym poczuciem humoru. Tylko czekałam na sceny z jej udziałem!
Tematyka dotycząca kobiet upadłych oddana została bardzo dobrze - wraz z ówczesnymi przekonaniami dotyczących takich kobiet i ich dzieci - jednak nie spodziewałam się, iż obraz ten będzie przepełniony współczuciem. Prawdę mówiąc, liczyłam na większą brutalność.
A teraz wyjaśnię, dlaczego ocena będzie, jaka będzie. Powodem jest przede wszystkim długość tej historii - aż 530 stron. Nie łączy się to dobrze z nader powolną akcją - bo po prostu nie daje motywacji do czytania. Jak mówiłam, kocham pióra wszelkich wiktoriańskich autorek, ale bardzo często nie pozwalają one na czytanie w przerwie między innymi zajęciami. Tak było w przypadku "Ruth" - potrzebowała ona skupienia się, a to z kolei - czasu. A z czasem ostatnio jest u mnie krucho.
Mimo to, nie jestem niezadowolona z lektury "Ruth". Prawdą jest, iż dłużyła mi się okropnie, ale w końcu była to prawdopodobnie jedyna szansa, aby poznać historię o tej tematyce. Myślę, że polecić ją mogę fanom gatunku - ich na pewno nie zrazi powolna akcja.
Moja ocena: 6,5/10
Uwielbiam wiktoriańskie klimaty, o książce słyszę nie pierwszy raz :)
OdpowiedzUsuńPS Otagowałam cię w zabawie "Zaksiążkuj nazwę bloga". Jeśli chcesz wziąć udział, szczegóły u mnie.
Pozdrawiam,
My Paper Paradise
Masz rację akcja była bardzo powolna i nużąca. Bohaterka taka nijaka. Dziś u mnie też pojawi się recenzja tej książki. :)
OdpowiedzUsuńUwielbiam książki w wiktoriańskich klimatach :D przeczytałam ich mnóstwo i nadal mam na nie ochotę:D o tej ksiazce slyszalam dużo dobrego, także w najbliższym czasie ją kupię :)
OdpowiedzUsuńRuth już czeka grzecznie na półce, ale wezmę się za nią dopiero kiedy znajdę odpowiednio dużo czasu, żeby powoli się w niej zaczytywać :)
OdpowiedzUsuń