Tom I cyklu W poszukiwaniu straconego czasu Marcela Prousta -W stronę Swanna
Niedługo (3 października) mina trzy lata od chwili, kiedy zdecydowałam się zacząć moim pisaniem dzielić i założyłam bloga;
od tej chwili prowadziłam go wytrwale i bez przerwy. Choroby, nawał
pracy, czy wakacje nie stanowiły powodu dla zrobienia sobie odpoczynku
od pisania, czytania wpisów, komentowania. No, bo jak robić sobie
przerwę, od tego, co powoli wsysało mnie w swą wirtualną przestrzeń,
oblepiało swymi mackami, wciągało jak narkotyk, dawało mnóstwo radości i
dodawało kopa w chwilach zwątpienia. Miły komentarz, ciepłe słówko,
mail od blogowej braci wystarczył, aby na chwilę zapomnieć o
codzienności i szarzyźnie życia.
Aż
nastąpiło zmęczenie materiału, przegrzanie styków, niedosyt życia
rzeczywistego, realnego, namacalnego i poszukiwanie „straconego czasu”.
Mam na myśli nie tyle czas stracony w potocznym sensie tego słowa,
(czyli, taki, który można było wykorzystać lepiej i pełniej), a raczej
czas „utracony”, czyli taki, który minął i nie wróci. Przez ten ponad
miesiąc nieobecności w blogosferze poszukiwałam czasu, tego, który mija
bezpowrotnie oraz próbowałam zatrzymać ten, który trwa i który trzeba
wyciskać, jak cytrynę i ten, który leniwie przepływa przez palce, snuje
się, a my wraz z nim, bez poczucia obowiązku, bez utraty i bez straty, a
czasami bez myśli.
W
ten czas poszukiwań lektura I tomu cyklu W poszukiwaniu straconego
czasu wpisała się idealnie, a mój ukochany pisarz (Hugo) zyskał bardzo
groźnego konkurenta w osobie Marcela Prousta. Nie pamiętam, czy użyłam
kiedyś na blogu określenia arcydzieło, a jeśli nawet, to na pewno nie
zdarza się to często. W poszukiwaniu straconego czasu - tom pierwszy (a
mam niezachwiane przekonanie, że i następne) to moim zdaniem absolutne
ARCYDZIEŁO. Książka, która zawiera wszystkie inne książki w sobie, to
dla mnie Biblia literatury. Książka, której nie czytałam, a którą
smakowałam i którą się delektowałam. Lektura, którą sobie dawkowałam
ciesząc się nie tylko z ilości przeczytanych stron, ale także z ilości
stron, jakie pozostawały do przeczytania.
I
myślę sobie, że jakakolwiek próba opisania wrażeń spali na panewce,
bowiem ubóstwo językowe autorki bloga (tudzież brak jakichkolwiek
talentów literackich) uniemożliwią przedstawienie choćby niewielkiej
cząstki bogactwa wrażeń wyniesionych z lektury. Obawa pisania o książce,
o której pisało tak wielu, tak wielkich ustępuje jednak przekonaniu, iż
nie podzielenie się wrażeniami byłoby grzechem zaniechania. W
poszukiwaniu straconego czasu to książka, o której niemal wszyscy
słyszeli, a którą, jak wnoszę z osobistych obserwacji-niewielu czytało,
odstrasza z powodu objętości (i jak tu znaleźć czas na szukanie
straconego czasu) i z powodu stylu Prousta.
Jej
lektura wymaga czasu i skupienia, a początkową trudność (przebrnięcie
przez kilkanaście, a może nawet kilkadziesiąt stron) wynagradza z
nawiązką zanurzenie się w jej głębi. Tak jak przed podróżą, im więcej
damy z siebie odwiedzanym miejscom, tym więcej one nam oddadzą, tak też
im więcej damy z siebie powieści (czasu, skupienia, uwagi), tym większe
będą nasze doznania, silniejsze przeżycia, większa przyjemność. Jest to
książka, którą można otworzyć na dowolnej stronie i za każdym razem
trafi się na myśli ważne, słowa piękne, treści istotne. Niemal każde
zdanie można odczytać na wiele sposobów. Kiedy czytelnik przebrnie przez
pierwsze strony, kiedy się w nich rozsmakuje, lektura wydaje się
szalenie prosta. Trudność stylu Prousta nie polega na stosowaniu
metafor, na drobiazgowym opisywaniu miejsc, a raczej na chęci
wypowiedzenia się do końca i dogłębnie. Jak pisze Boy w przedmowie „styl
Prousta-, który uwielbiam-bywa nierówny. Wynika to z bogactw i
subtelności jego myśli, skomprymowanej niekiedy jak pastylka, a także ze
sposobu jego pracy, z nieustannych poprawek na rękopisie, na korekcie
(księgarz wydzierał mu w końcu korektę i sam podpisywał ją do druku!)
rozsadzających nieraz zdanie aż do pojemności przekraczającej
wytrzymałość przeciętnego czytelnika.” Ale nie należy się przerażać,
od czego mamy genialnego tłumacza, jakim jest Boy-Żeleński, który
nieco, jak pisze skorygował to, czego czytelnik mógłby nie strawić. „Często
- przyznaję się do tego - wypadało łamać zdanie i składać je na nowo;
często-aby osiągnąć większą przejrzystość-trzeba je było dzielić na
części [..] Nie sądzę, abym był przez to w niezgodzie z intencjami
Prousta, który wielokrotnie w korespondencji swojej wyraża gorączkowe
pragnienie, aby być czytanym - i to nie przez szczuplejszy krąg
wyrafinowanych intelektualistów, ale przez szeroką publiczność. I wciąż w
tej pracy słyszałem wewnętrzną muzykę myśli Prousta i tę starałem się
zachować i oddać.”
Gdybym
miała napisać jednym zdaniem, co jest treścią - istotą tej książki
napisałabym, że jest to realizacja najstarszego i najbardziej
nieuchwytnego z ludzkich marzeń – zatrzymania czasu i mentalny powrót w
lata minione. Składająca się z dwóch zasadniczych części powieść
stanowi o tym, co dla pisarza najważniejsze, co było istotą jego
egzystencji (jakże ubogiej i ograniczonej - autor z powodu choroby
skazany był na tkwienie niemal całe życie w jednym miejscu) - o
uczuciach i o sztuce.
W pierwszej części Combray bohater,
(w którym odnaleźć można cechy pisarza) wraca wspomnieniami w lata
dzieciństwa i młodości. Wspomina, a jego wspomnienia są tak żywe, że bez
trudu przenosimy się w świat dzieciństwa bohatera, odbywamy wspólne
spacery, poznajemy krewnych i znajomych, odnajdujemy czas utracony, (bo
ja będę się upierać, że ten czas nie był/ nie jest straconym),
spowalniamy a myśli krążąc wraz z bohaterem w Combray uciekają także do
miejsc naszego dzieciństwa, młodości, przeszłości.
Kiedy bohater pisze o jednej z lektur…
Sposób
opowiadania, starający się przede wszystkim budzić ciekawość lub
wzruszenie, pewne zwroty rodzące niepokój i melancholię, wszystko to, w
czym wykształcony czytelnik poznaje wspólny kapitał wielu powieści,
wydawało mi się – mnie, który uważałem nową książkę nie za jedną z wielu
podobnych, ale coś jedynego, mającego rację istnienia tylko w niej
samej*
odnajdujemy w jego myśli własne refleksje.
Kiedy
pisze o smaku magdalenki to natychmiast chciałoby się skosztować owego
krótkiego i pulchnego ciasteczka, wyglądającego, jak „odlane w prążkowej
skorupie muszli”.
Z
chęcią przytoczyłabym cały stronicowy opis, ale obawiam się, że wpis
zamieniłbym się w kolejny tom proustowskiego poszukiwania straconego
czasu.
W
części drugiej poznajemy historię miłości Swanna. Wydawać by się mogło,
iż na temat uczuć napisano już wszystko, że nic banalniejszego ponad
historię miłosną, tymczasem Proust opisując tę historię od strony
wnętrza bohatera, jego rozterek, emocji, marzeń (od strony bardziej
duchowej niż fizycznej); od przysłowiowego stąpania po śladach wybranki,
poprzez chwile radości z krótkich tet-a-tet z Odettą, aż po uczucie
zazdrości przenosi nas w zupełnie inny świat, świat odmaterializowany,
świat zmysłów, świat przeżyć, świat sztuki.
Autor
pisze prozą, a czyta się to jak piękną poezję. Bohater odbiera uczucia
poprzez sztukę, a sztukę odbiera sercem, studiuje malarstwo Vermeera,
dużo czyta, słucha muzyki. Dzięki wrażliwości na sztukę, jego uczucie do
Odetty zyskuje niepowtarzalny, bardziej zmysłowy wymiar. Mocno wierzy w
to, że gdyby nie miłość słuchane sonaty, czy oglądane obrazy nie
ukazałyby mu się w całym swym bogactwie, że gdyby nie obecność, albo
choćby istnienie wybranki muzyka nie brzmiałaby tak pięknie, obraz nie
budziłby tylu emocji, a książka byłaby tylko zbiorem zapisanych kartek
papieru. Jego przekonanie o silniejszym przeżywaniu świata dzięki
wrażliwości na sztukę i na uczucia w pełni podzielam. A dla osoby, dla
której życie bez muzyki nie byłoby życiem pełnym poniższe zdania brzmią
jak najcudowniejsze dźwięki;
„Widząc
twarz, Swanna, kiedy słuchał tej frazy, można by rzec, że chłonie on
środek znieczulający, dający większą rozpiętość jego oddechowi. I
rozkosz, jaką mu dawała muzyka- rozkosz przerodzona niebawem w prawdziwą
potrzebę-podobna była istotnie w owych chwilach do przyjemności, jaką
znalazłby doświadczając zapachów, wchodząc w styczność ze światem,
którego dosięgamy tylko jednym zmysłem. Mimo, iż oczy Swanna subtelnie
smakowały malarstwo, a umysł jego niemniej subtelnie obserwował
obyczaje, i oczy jego i umysł jego nosiły niezatarty ślad oschłości
życia. Otóż wielki spokój, tajemnicza odnowa przychodziły mu obecnie
stąd, że czuł się przeobrażony w istotę obcą ludzkości, ślepą,
pozbawioną logiki, niemal w jakieś bajkowe fantastyczne zwierzę,
stworzenie pojmujące świat jedynie słuchem. I kiedy w małej frazie
szukał sensu, do którego jego inteligencja nie mogła się wedrzeć, jakież
szczególne upojenie znajdował w tym, aby swoją najwewnętrzniejszą duszę
odrzeć ze wszystkich elementów rozumowania i wprowadzić ją, samą, w
korytarz, w mroczny filtr dźwięku”. **
I
tak jak wspomnienie magdalenki wywołuje w bohaterze smak i czas
dzieciństwa, poczucie bezpieczeństwa, spokój, bezgraniczną radość,
ekstazę wspomnień, tak powyższy fragment wywołuje w autorce tego wpisu
cudowne wspomnienie, kiedy jej cała egzystencja na chwilę stopiła się z
muzyką i kiedy nic poza nią na całym świecie nie istniało.
A
ten wpis tyle mówi o lekturze, co maleńki okruch zamoczonej w łyżeczce
herbaty magdalenki. Ale smakowanie należy od czegoś zacząć, dlaczego by
nie od pierwszego kęsa.
* str. 54 Wydawnictwo Kolekcja gazety wyborczej
** str 219 tamże
A magdalenka nie tylko w herbacie, ale najlepiej w naparze lipowym. ;)
OdpowiedzUsuńTaak, magdalenka to pierwsze skojarzenie związane z tą książką. Podziwiam, że przeczytałaś, bo ja ciągle słyszę opinię, że to bardzo, bardzo trudna lektura. Jeszcze się za nią nie wzięłam, ale na pewno to zrobię.
OdpowiedzUsuńI mnie się wydawało, że trudno, dlatego przeczytałam tak późno i dopiero pierwszy tom. Myślę, że cała trudność polega na konieczności skupienia się na czytaniu i poświęcenia jej trochę czasu
Usuń