Buddenbrookowie to
powieść, za którą Mann otrzymał Nagrodę Nobla. Jej podtytuł brzmi Dzieje upadku pewnej rodziny, więc w
pewnym sensie od początku można się spodziewać zakończenia. Moje wydanie ma dwa
tomy, w sumie 800 stron (a w przypadku klasyki to sporo), miałam też problemy z
wygospodarowaniem czasu na czytanie, ale zdecydowanie było warto.
Muszę
przyznać, że bardzo lubię sagi rodzinne. Śmieję się często, że to bardziej
ambitny odpowiednik portali plotkarskich czy tego, czemu często oddajemy się z
babcią; roztrząsania dziejów rodzinnych wszystkich sąsiadek. Zajęcie to każdemu
kojarzy się bardzo źle, ale niestety wciąga. W powieści Manna znamy – mniej lub
bardziej dokładnie – historię w sumie czterech czy nawet pięciu pokoleń.
Wszystko jest napisane bardzo ładnym stylem, nic nie jest przegadane; w akcji
są czasem kilkuletnie dziury, raz ona zwalnia, raz przyspiesza – dokładnie w
tych momentach, kiedy powinna.
Podobał
mi się realizm psychologiczny bohaterów. Miałam wrażenie, że o przeżyciach
wewnętrznych niektórych z nich właściwie nie wiadomo wiele, ale i tak ich znam
i rozumiem. W książkach takich jak ta każdy znajdzie swoją ulubioną postać, z
którą będzie się w jakiś sposób identyfikował czy po prostu bardziej zainteresuje
się jej losami.
Niektóre
opisy były powalające. Nie mogą wyjść mi z głowy momenty, w których
przedstawiciel najmłodszego pokolenia grał na fortepianie. Było to opisane tak,
że cała gra miała wymiar delikatnie erotyczny. Tu też najbardziej było widać
różnicę pokoleniową; ostatnie pokolenie było zdecydowanie bardziej
zainteresowane sztuką. Ale czy to zgubiło Buddenbrooków? Oceńcie sami. Taką
klasykę podwójnie warto czytać, bo nie męczy, a ciekawi.
Po więcej recenzji zapraszam bardzo serdecznie na http://minerwaproject.blogspot.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz