
Muszę
przyznać, że bardzo lubię sagi rodzinne. Śmieję się często, że to bardziej
ambitny odpowiednik portali plotkarskich czy tego, czemu często oddajemy się z
babcią; roztrząsania dziejów rodzinnych wszystkich sąsiadek. Zajęcie to każdemu
kojarzy się bardzo źle, ale niestety wciąga. W powieści Manna znamy – mniej lub
bardziej dokładnie – historię w sumie czterech czy nawet pięciu pokoleń.
Wszystko jest napisane bardzo ładnym stylem, nic nie jest przegadane; w akcji
są czasem kilkuletnie dziury, raz ona zwalnia, raz przyspiesza – dokładnie w
tych momentach, kiedy powinna.
Podobał
mi się realizm psychologiczny bohaterów. Miałam wrażenie, że o przeżyciach
wewnętrznych niektórych z nich właściwie nie wiadomo wiele, ale i tak ich znam
i rozumiem. W książkach takich jak ta każdy znajdzie swoją ulubioną postać, z
którą będzie się w jakiś sposób identyfikował czy po prostu bardziej zainteresuje
się jej losami.
Niektóre
opisy były powalające. Nie mogą wyjść mi z głowy momenty, w których
przedstawiciel najmłodszego pokolenia grał na fortepianie. Było to opisane tak,
że cała gra miała wymiar delikatnie erotyczny. Tu też najbardziej było widać
różnicę pokoleniową; ostatnie pokolenie było zdecydowanie bardziej
zainteresowane sztuką. Ale czy to zgubiło Buddenbrooków? Oceńcie sami. Taką
klasykę podwójnie warto czytać, bo nie męczy, a ciekawi.
Po więcej recenzji zapraszam bardzo serdecznie na http://minerwaproject.blogspot.com.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz