czwartek, 30 maja 2013

Stefan Żeromski "Ludzie bezdomni"



Są takie książki, które pojawiają się w naszym życiu w niewłaściwym czasie; nawet niekoniecznie gdy jesteśmy za młodzi lub za starzy, czasem w danym dniu czy tygodniu możemy mieć po prostu ochotę na coś innego. Lektury szkolne mają dużą szansę na stanie się takimi książkami, gdyż obowiązują nas terminy. Nie lubię wypowiadać się negatywnie o wszelkiej klasyce, ponieważ boję się, że po prostu czegoś nie zrozumiałam, ale muszę być szczera.

Faktem obiektywnym jest, że opisy w tej powieści są bardzo malarskie, pełne szczegółów. Zwykle nie nudzą mnie takie rzeczy, ale tym razem było inaczej. Opisy wszelkich przeżyć wewnętrznych bohaterów wydawały mi się bardzo dziwne; były momenty, w których bohater (lub bohaterka) tak bardzo chciał panować nad sobą, że aż stawał się rozemocjonowany i egzaltowany. Największy miałam z tym problem w rozdziale pod tytułem Zwierzenia, który jest pamiętnikiem Joasi; ma dość specyficzne poglądy i często boi się myślenia własnych myśli.

Ludzie bezdomni opowiadają historię lekarza z misją. W dodatku niespełnionego lekarza – jego życie nie składa się z samych sukcesów. Musi on wybierać między swoją misją a miłością. A właściwie – moim być może zbyt śmiałym zdaniem – nie musi, ale i tak wybiera, co również mi się nie podobało i wydało się przesadzone. Cała książka jest momentami bardzo niewiarygodna; zaskoczyła mnie ograniczona przestrzeń. Akcja Ludzi bezdomnych dzieje się najpierw w Paryżu, potem w Warszawie, w Cisach, w podróży zagranicznej do Wiednia i wielu innych miejscach. Mimo to bohaterowie, którzy przypadkowo spotkali się w Paryżu, nagle – również przypadkowo – spotykają się w Cisach, a ich krewni z Warszawy i Cisów widzą się na trasie do Wiednia. A ja myślałam, że mam szczęście, spotykając znajomą w tramwaju.

Tak więc niestety na tej książce Żeromskiego się nie poznałam. Podobały mi się elementy symbolizmu pojawiające się głównie pod koniec, bo jest to coś, co można interpretować. Może kiedyś wrócę do tej lektury i spojrzę na nią inaczej, może umożliwi mi to omawianie lektury lub opinia kogoś z komentujących.

Zdjęcie okładki pochodzi z http://lubimyczytac.pl
Bardzo serdecznie zapraszam też na http://minerwaproject.blogspot.com.

środa, 29 maja 2013

"Emma" Jane Austen

Tytuł: Emma
Tytuł oryginału: Emma
Autor: Jane Austen
Wydawca: Prószyński i S-ka
Rok wydania: 2008
Liczba stron: 416
Moja ocena: 5/6












 "Emma" Jane Austen jest kolejną książką w dorobku angielskiej pisarki, w której tematem głównym są sprawy matrymonialne, małżeństwo i romanse. Niemniej jednak jest to bardzo dobrze napisana powieść o perypetiach miłosnych młodych ludzi.
Od wydania książki i po wznawianiu kolejnych wydań na pewno zostało napisanych masę recenzji, sama nie jestem w stanie określić ile to może być w przeliczeniu na cyfry i chyba zostało już napisane wszystko, co można było napisać na temat tej książki, więc w mojej recenzji skupię się do napisana kilku  zdań, o moich wrażeniach po przeczytaniu "Emmy".
"Emmą" w summie jestem mile zaskoczona, spodziewałam się czegoś gorszego. Ale to w dobrze, bo nie można powiedzieć, że czas spędzony na czytaniu tej świetnej powieści o miłości, byłby czasem straconym. 
Wracając do książki, to tak jak w innych powieściach Austen, w "Emmie" pisarka opisując postacie dała czytelnikowi szansę oceny ich charakterów  i postępków. Ja skupię się na trzech, w mojej ocenie najważniejszych i najciekawszych. Główną bohaterką jest tytułowa Emma, panna z bogatej rodziny, inteligentna, ciesząca się wielkim szacunkiem i uznaniem wśród mieszkańców.  Emma nie od razu zyskała moją sympatię, na początku wydawała mi się trochę zarozumiałą, dumną i wyniosłą, lecz w w dalszej części książki za sprawą pewnych wydarzeń i ludzi nabrała więcej pokory i stała się mniej egoistyczna. Ta zmiana w końcu wyszła jej na dobre, bo w porę uświadomiła sobie popełnione błędy w stosunku do bliskich osób i kogo tak naprawdę kocha i podziwia. Drugą osobą w książce według mnie najciekawszą i obok panny Woodhouse najważniejszą jest pan Knightley. Zawsze miły, mądry i rozsądny.  Trzecią osobą w mojej ocenie najciekawszą, no może nie najciekawszą, ale taką, która swoim zachowaniem zawsze mnie rozśmieszała  i tu Ci, którzy czytali "Emmę", mogą się ze mną nie  zgodzić, ale mimo wszystko uważam, że postać ojca Emmy pana Woodhousa zasługuje na wspomnienie:).
Nie wiem czy swoją recenzją zachęciłam kogoś do przeczytania tej książki, ale wydaje mi się, że tych, którzy jeszcze tej książki nie czytali, a znają twórczość pisarki nie trzeba za bardzo zachęcać do poznania tej powieści, a tym, którzy nie znają jeszcze twórczości Austen, to raczej nie polecam "Emmy" jako pierwszej, bo można się lekko zrazić :))

wtorek, 28 maja 2013

Gaston Leroux "Upiór opery


O "Upiorze opery" słyszeliście zapewne wiele. Na pewno też większość z was widziała adaptacje filmowe, teatralne, musicalowe i inne wersje tej powieści. A ja nie. Nie znałam ani tła, ani wątków głównych, jedyne, co obijało mi się o uszy to tytuł (rzecz jasna:)). Tak więc podeszłam do tej starej i "oklepanej" lektury bez żadnych oczekiwań, za to ze sporo dozą ciekawości. Bo cóż takiego niezwykłego może być w historii, którą tylu ludzi bierze na warsztat i przerabia na film, spektakl czy operę..? 

A no sama sporo się nad tym zastanowiłam,  bo historia Upiora i jego ukochanej Krystyny wcale mnie nie porwała. A było tak: na przyjęciu pożegnalnym dwóch dyrektorów opery paryskiej dowiadujemy się o obecności z tym gmachu upiora. Postaci niezwykłej, która niby nie robi nikomu krzywdy, a jednak od czasu do czasu daje o sobie znać. Nowi dyrektorzy uznają to za niezły żart, lecz wkrótce przekonają się o jego istnieniu i wcale nie będzie im do śmiechu. Poznajemy także Krystynę, przeciętną śpiewaczkę operową, która pewnego wieczoru nagle ujawnia swój niezwykły talent i zdobywa ogromną sławę. Okazuje się jednak, że to zasługa... Upiora opery! Ale to nie wszystko. w powieści pojawia się też wicehrabia Raoul,  po uszy zakochany w Krystynie, swej przyjaciółce z dawnych lat. Ta jednak zdaje się ignorować jego amory, choć nie do końca. Młody mężczyzna nie bardzo rozumie, o co chodzi i postanawia dowiedzieć się, czy Krystyna kocha go, czy zwodzi... I tu się zaczyna - do akcji wkracza Upiór, policja, kierownictwo opery, a także nieszczęśliwie zakochani główni bohaterowie.

Ciąg dalszy TUTAJ :)

niedziela, 26 maja 2013

"Emma" Jane Austen


Jane Austen to jedna z moich ulubionych autorek - aż szkoda, że tylko te kilka książek zostawiła nam w swojej pisarskiej spuściźnie... Co jakiś czas wracam do "Dumy i uprzedzenia" i "Perswazji" bo to moim zdaniem jej najlepsze powieści, ale i reszta ma swoje miejsce na moich półkach. 

Najmniejszą sympatią darzę natomiast pannę Woodhause, tytułową bohaterkę "Emmy" - przyznam się, że tę książkę przeczytałam gdzieś w odległych czasach, nie spodobała mi się i nie miałam ochoty na ponowne spotkanie. Jednak teraz, szukając na potrzeby wyzwania tytułu na literę "E" przypomniałam sobie o wzgardzonej niegdyś powieści. I dobrze się stało, bo bohaterka dalej mnie drażni, ale samą książkę odebrałam zupełnie inaczej niż przed laty.

Emma Woodhause to młoda dama obdarzona (przynajmniej we własnym mniemaniu) dużą inteligencją, intuicją i jeszcze kilkoma innymi przymiotami. Postanawia wykorzystać owe talenta w zbożnym celu i z werwą zabiera się za swatanie swoich znajomych. Pole do popisu ma dosyć obszerne, bo w okolicy mieszka kilkoro młodych ludzi, a i na brak dobrze urodzonych gości też nie może narzekać.
Bardzo szybko okazuje się, że dobre chęci to nie wszystko, inteligencja panny Emmy to towar przereklamowany a jej działania przynoszą więcej szkody niż pożytku. Na całe szczęście w otoczeniu pechowej swatki znajdują się osoby obdarzone rozumem i w porę biorą sprawy w swoje ręce, niwelując szkody spowodowane przez pannę Woodhause.

Tak jak pisałam wyżej, ponowna lektura nie zmieniła mojego nastawienia do głównej bohaterki, ale pozwoliła spojrzeć nieco inaczej na opisane w książce wydarzenia.
Akcja powieści, podobnie jak wszystkich innych książek Jane Austen, umieszczona jest w zamkniętym wiejskim środowisku. Bohaterowie to przedstawiciele mniej lub bardziej zamożnego ziemiaństwa. Woodhauseowie to rodzina o  nieco wyższej pozycji, Emma otrzymała staranne wychowanie, orientuje się w obowiązujących jej sferę konwenansach, a z racji zajmowanej pozycji staje się swego rodzaju wyrocznią dla przyjaciół. Tak naprawdę to dość głupiutka, zazdrosna, wścibska i przemądrzała pannica, na szczęście nie pozbawiona urody i wdzięku. I chyba tylko to ratuje ją w oczach sąsiadów oraz czytelnika tej powieści.
Jako, że akcja obraca się wokół łączenia się w pary autorka maluje przed nami całą galerię typów i charakterów - karierowicza, egzaltowaną panienkę, bawidamka, starą pannę i, na całe szczęście, kilka rozsądnych osób. Austen po raz kolejny zachwyca trafnymi obserwacjami, ironicznym podejściem do przedstawicieli własnej klasy i pięknym, literackim językiem. (Przy okazji: jest więcej niż jedno tłumaczenie tej powieści, ale ja serdecznie polecam to, którego autorką jest Anna Przedpełska-Trzeciakowska.).

I na koniec taka uwaga - warto czasem dać drugą szansę książce, która nie do końca nam się spodobała. Może po prostu sięgnęliśmy po nią w nieodpowiednim czasie?

czwartek, 23 maja 2013

"Znachor" Tadeusz Dołęga-Mostowicz

Wiele lat temu oglądałam film na podstawie tej powieści Dołęgi-Mostowicza. Film - dzieło ponadczasowe, ze wspaniałą obsadą aktorską. Książka stała na półce kilkanaście lat. Chyba właśnie znajomość filmu zniechęcała mnie do przeczytania jej, bo cóż nowego mogłaby wnieść? Jednak w ramach odkurzania szafy z książkami postanowiłam wreszcie zmierzyć się z tą pozycją.
Intuicja mnie nie zawiodła. Rzeczywiście, znając film, nie trzeba czytać książki. Tym bardziej, że mam wydanie ze zdjęciami z filmu i czytając miałam cały czas przed oczami bohaterów wykreowanych przez aktorów.

Jest to dzieło należące do literatury lekkiej i przyjemnej. Klasyczny romans, czyli to, co i kiedyś, i dziś znajdzie czytelnika.
Tytułowy bohater - Rafał Wilczur -  to znany chirurg, mistrz i nowator w swym zawodzie, właściciel prywatnej kliniki. Ma piękną, dużo młodszą żonę i kochaną córeczkę. Wydawało by się-sielanka.Jednak w dniu kolejnej rocznicy ślubu żona znika z kochankiem, zabiera córeczkę, zostawiając list z wyjaśnieniami. Załamany profesor, po wielu godzinach zapijania rozpaczy w nieznanym i podejrzanym towarzystwie, zostaje napadnięty, pobity, w efekcie czego traci pamięć. I tu następuję gwałtowny przeskok w czasie, migawka z życia pięknej profesorowej i dorastającej Mariolki, po czym spotykamy Wilczura już jako Antoniego Kosibę. Po latach tułaczki znajduje pracę i schronienie u młynarza w małej wsi na kresach. Tu okazuje się, że umie leczyć, sam nie wie, skąd posiada taką wiedzę. Jest na tyle skuteczny, że zostaje okrzyknięty najlepszym znachorem w okolicy i ma wielu pacjentów.
Równolegle toczy się wątek Marysi, sieroty zatrudnionej w małomiasteczkowym sklepiku. Dziewczyna jest skrajnie wyidealizowana: dobra, skromna, cnotliwa, pracowita i  piękna. Jej adoratorem jest Leszek, syn właścicieli ziemskich, okolicznej elity. Oczywiście wybucha gorąca miłość, narażona na przeszkody społeczne, plotki zazdrosnych dam i zalotników. Jednak uczucie zwycięża wszelkie przeciwności, zmierzając do happy endu. Jak można się domyślić (nawet dość szybko) Marysia okazuje się bliską krewną Znachora, w związku z tym zakończenie powieści, które być może miało być zaskakujące, wcale takim nie jest.
Wg mnie powieść jest słodka aż do przesady. Przewidywalna, momentami naiwna, chwilami mało realna. Lukrowani bohaterowie, nawet jeśli mają jakieś wady, szybko przechodzą metamorfozę i stają się idealni. Nawet obraz międzywojennej wsi i małego miasteczka wydaje mi się wyidealizowany, nie chce mi się wierzyć, że ludzie byli wtedy tak sympatyczni, bezkonfliktowi i dobrze nastawieni do sąsiadów.
Książka może być świetnym lekarstwem na poprawę nastroju, na wyciśnięcie nagromadzonych łez, na oderwanie myśli od szarej rzeczywistości i przeniesienie się do wykreowanego, pięknego świata pełnego wspaniałych bohaterów:)

Recenzja ukazała się również na moim blogu.

środa, 22 maja 2013

Vladimir Nabokov "Lolita"



Wszyscy wiedzą, kto to jest Lolita. Książka budzi reakcje skrajne: na jednym krańcu osi stoją wszystkie odmiany oburzenia/obrzydzenia/zniesmaczenia, na drugim zachwyt na miarę pisania peanów. Nie rozumiem, dlaczego Lolitę postrzega się jak pornografię; najbardziej szczegółowo opisana scena erotyczna nie była opisem samego aktu, tylko przeżyć mężczyzny, z których dziewczynka, cóż, nie zdawała sobie sprawy, choć nieświadomie je wywołała. A to, że czterdziestoletni mężczyzna i dziewczynka… No właśnie.

Miałam szczęście być czytelnikiem zdystansowanym i nie odczuwać nienawiści tego dla wielu ohydnego, starego Humberta. Dla mnie najciekawsze było to, co się działo z jego psychiką. Odniosłam wrażenie, że zatrzymał się na swojej pierwszej miłości i jakby na wiele lat w pewnym sensie przestał się rozwijać: pierwsza miłość była w jego wieku, byli wtedy dziećmi. Potem szukał tylko małych dziewczynek. Co ciekawe, obchodził go głównie czas, to, żeby obiektem jego pożądania było dziecko, a właściwie specyficzny jego typ określony jako „nimfetka”. Pisał, że kocha Lolitę, ale nie dbał o jej szczęście, a przynajmniej nie na tyle, by zainteresować się tym, jak się czuje, czy zorientować się, że ją krzywdzi. Dopiero gdy odeszła, było widać jego uczucie.

O psychice Lolity nie dowiadujemy się wiele, dlatego miałam wrażenie, że łatwo się z nią utożsamiać. Jest na pewno czasem chamska, wredna, przypominająca femme fatale, kłamie. Ale dlaczego jej relacja z Humbertem jest właśnie taka, można zastanawiać się długo.

Poza tym książka Nabokova jest – moim zdaniem – przykładem sztuki. Jest bardzo ładnie napisana, podziwiam kunszt autora, dodatkowo trzeba czytać ją uważnie, by wyłapać różne drobiazgi czy nawiązania.

Jestem w stanie pojąć, że niektórzy nie potrafią znieść tej książki, ale jest na tyle bogata, że uważam, iż warto się nad nią zastanowić, zwłaszcza, że jest to tekst dość istotny do kultury; wiele razy spotkałam się z określeniem "lolitka" na pewien rodzaj dziewczynki. Ja na pewno jeszcze do niej wrócę.

Zdjęcie pochodzi z http://lubimyczytac.pl, a tym razem zupełnie coś innego, bo moje refleksje po tej książce na http://minerwaproject.blogspot.com.

piątek, 17 maja 2013

"Powojenni" Helena Mniszkówna


Ileż to już lat minęło odkąd przeczytałam ostatnio powieść Heleny Mniszkówny. W liceum chyba, kiedy to byłam dosyć romantycznym dziewczęciem i przeszukiwałam biblioteczkę Babci w poszukiwaniu książek, które doskonale komponowałyby się z poduszką i chusteczkami do nosa. Była więc „Trędowata” i „Ordynat Michorowski”, ckliwe, sentymentalne do bólu zębów, ale które zaczytywałam na śmierć. Była także „Verte” i na tym chyba skończyła się moja przygoda z tą pisarką, bo więcej jej powieści nie znalazłam i zaczęłam eksplorować potem Rodziewiczównę. Książka „Powojenni” obudziła wiele tęsknot, ale też i wiele obaw, jak też będzie mi smakować po latach taka proza z myszką. Pierwsze kilka stron szło mi jakoś opornie, ale potem kresowy świat właścicieli ziemskich, którzy stracili wiele, o ile nie wszystko za linia demarkacyjną, pochłonął mnie całkowicie i ocknęłam się gdzieś przed końcem pierwszego tomu.

Barwne postaci stworzyła Mniszkówna. Utracjusz War Zebrzydowski, przed wojną magnat i milioner, po wojnie właściciel jedynych Pochleb, które wydają mu się małe i prowincjonalne. Teresa Pobożanka, wielka, niespełniona miłość Wara, wierna i kochająca żona swojego zaginiętego podczas wojny bolszewickiej Poboga. Tym dwojgu nie powiodło się najgorzej, ale są i tacy, którzy stracili wszystko, nie tylko ziemie, majątki, ale i rodziny, tak jak Magdalena „Dada” Dobrucka czy Jerzy Strzelecki, którzy muszą przystosować się do nowej, powojennej rzeczywistości. To losy tej czwórki bohaterów śledziłam niemal z zapartym tchem, podobnie jak Romana Poboga i gruzińskiej księżniczki Olgi Czhangirani. Każdy wątek bardzo mnie ciekawił i przewracałam kolejną stronę niecierpliwie, aby dowiedzieć się, jakie będą ich kolejne losy, a to dla mnie jest w jakimś stopniu wyznacznikiem tego, jak dobra jest powieść.

Z książki aż bije nienawiść do bolszewików. Gloryfikowani są dzielni żołnierze, wspaniali dowódcy i porównywani do tych, którzy wojny jedynie posmakowali. Czuje się w tej książce miłość do Ojczyzny i tęsknotę do przedwojenego kraju. Są też utyskiwania przedwojennych bogaczy i, w ich mniemaniu, powojennych nędzarzy, czasami bohaterowie oburzają swoją życiową niezaradnością i marzycielstwem. Wszystko to odmalowane na tle pięknej, polskiej przyrody, tych puszczy ogromnych, łąk wspaniałych czerwieniących się makami, łanów zboża złotych. Miłość w „Powojennych” to temat istotny, ale tym razem ujęty nieco inaczej, nie zawsze jest tak słodko, cukierkowo, tragicznie, a finał wszystkich wątków amorowych nie jest tak oczywisty.

To nie jest literatura z najwyższej półki, ale przykuwa mocno uwagę i wywołuje ogrom emocji. Mimo tego, że nieco momentami schematyczna i płaczliwa, to wciąż bardzo dobra książka, o niebo lepsza od tego kiczu, który co rusz serwuje się nam obecnie i promuje na bestsellery. Z wszystkich książek Mniszkówny, jakie przeczytałam, podobała mi się najbardziej. 

wtorek, 14 maja 2013

Flaubert "Trzy baśnie"



Gdy jakiś czas temu przeczytałam Panią Bovary, już miałam przeczucie, że Flaubert stanie się jednym z moich ulubionych pisarzy. Przeczytałam Trzy baśnie (w innych przekładach Trzy opowieści) i jestem już tego pewna.

Zacznę od wydania. Pochodzi z 2009 roku i należy do serii „wielkich pisarzy w nowych przekładach”. W tym wypadku nowy przekład to przekład Jarosława Marka Rymkiewicza oraz Renaty Lis; z akcentem na Renatę Lis, gdyż od razu widać, że wkład pana Rymkiewicza był zdecydowanie mniejszy, choć świetny. Przełożył on jedno opowiadanie, które podobało mi się najbardziej; czułam się tak samo jak podczas lektury Pani Bovary. Flaubert słynął z tego, że pracował nad każdym jej zdaniem, przez co czytanie tej powieści jest naprawdę bardzo przyjemne, jeśli lubi się piękny język. Pierwsze z trzech opowiadań czyli Czyste serce również spełniło moje oczekiwania pod tym względem.

Wadą wydania są jednak przypisy. Tłumacze nie umieścili numerowanych odnośników w tekście, gdyż bali się, że będą przeszkadzały w lekturze, ale nie dość, że nie lubię książek z przypisami na końcu, to braku numerowanych odnośników zupełnie nie rozumiem; jak mam, na brodę Merlina, wiedzieć, że powinnam w tym momencie przeczytać przypis, jeśli nie jest to zaznaczone??

Tylko jedna z Trzech baśni od razu kojarzy się z definicyjną baśnią: ma elementy fantastyczne, antropomorfizuje przyrodę, a głównego bohatera spotyka rodzaj kary za to, że nie przestrzegał norm moralnych. Mówię tu o drugiej opowieści z cyklu czyli o Legendzie o świętym Julianie Szpitalniku. Ta baśń natychmiast skojarzyła mi się z historią Edypa, z tym że w średniowiecznej wersji. Pierwsza opowieść – Czyste serce – jak już wspomniałam, podobała mi się najbardziej. Chociaż zastanawiam się teraz: o czym właściwie to jest? Autor przedstawił nam smutną historię służącej, ale… Dlaczego smutną? Przecież jej nie bito, jej pani ją szanowała… A i tak współczujemy Felicite. Może dlatego, że nie miała nic swojego, później jedyną jej własnością była papuga, którą otoczyła kultem. Czyste serce to ta opowieść, w której wyraźnie widzę to, o czym pisali we wstępie Jarosław Marek Rymkiewicz i Renata Lis: jest jednocześnie skrajnie symboliczna i skrajnie realistyczna.

W Trzech baśniach podoba mi się ich różnorodność. Zupełnie różny jest czas i miejsce akcji (akcja Herodiady rozgrywa się w Palestynie za czasów Chrystusa), w drugiej opowieści pojawiają się wątki fantastyczne. Wszystkie mówią jednak coś o losie i tym, co tłumacze określają jako „widmowość istnienia”. Dla mnie nie jest to lektura optymistyczna, a skoro nie optymistyczna, to nie łatwa i nie lekka, choć niewątpliwie przyjemna. Mam wrażenie, że Flaubert jest trochę niedoceniany i naprawdę nie rozumiem, dlaczego.

Jeszcze raz dziękuję wszystkim komentującym i zapraszam na http://minerwaproject.blogspot.com - tam trochę recenzji, trochę przemyśleń, jak również ta recenzja, choć dłuższa o akapit. ;-) Zdjęcie okładki pochodzi z http://lubimyczytac.pl.

niedziela, 12 maja 2013

Dwie królowe J.I.Kraszewski


Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza 1960 rok, stron 422
Kraszewski przyzwyczaił mnie (po przeczytaniu siedemnastu jego większych i mniejszych dzieł), iż co jak co, ale jego powieści historyczne nie zawodzą.

Lubię powieści historyczne, powieści z historią w tle, lubię, kiedy przez karty powieści przemykają znane z podręczników historii postacie, kiedy papierowa postać władcy czy narodowego bohatera ożywa i staje się bliska czytelnikowi. Tymczasem po lekturze Dwóch królowych (rzecz o królowej Bonie oraz jej synowej królowej Elżbiecie) jestem nie tyle wstrząśnięta, co zmieszana. Od pierwszych stron coś mi zgrzytało podczas lektury. Nie jestem wielbicielką królowej Bony, ale sposób potraktowania postaci budzi moje wielkie ubolewanie. Ta doskonale wykształcona, niezwykle gospodarna, mądra o silnej osobowości i dużym wyczuciu sytuacji politycznej władczyni została przedstawiona, w sposób karykaturalnie jednostronny i krzywdzący. Wychowywana na dworze Sforzów, przebywająca na dworze Lukrecji Borgii, będąca świadkiem krwawych i bezwzględnych rządów monarchów przybyła do nieznanego jej kraju owiana legendą trucicielki, jej polityczne aspiracje i rządy silnej ręki budziły sprzeciw i możnowładców i szlachty, jej mądrość i wykształcenie budziły zawiść mniej uczonych panów polskich. Do tego nie najłagodniejszy charakter Włoszki powodował, iż nie cieszyła się ona sympatią ani poddanych, ani nawet rodziny.

Bonę poznajemy w chwili, kiedy na Wawelu oczekuje się przybycia Elżbiety Habsburżanki – przyszłej żony Zygmunta Augusta. Zajadła przeciwniczka Habsurgów nie potrafi pogodzić się z myślą, iż żoną jej syna zostanie Niemka. Bona obawia się także, iż żona mogłaby zawładnąć sercem jej Zygmunta i pozbawić ją wpływu na jego decyzje, a tylko dzięki zachowaniu tego wpływu może nadal władać Koroną.  
Monarchini, która nie była osobą łagodną i która miała iście włoski, wybuchowy temperament została przez Kraszewskiego przedstawiona, jako niezmiernie antypatyczne babsko, intrygujące, wymuszające na otoczeniu zachowania zgodne z jej oczekiwaniami; a to pieniędzmi, a to oszczerstwami, a to znieważaniem, a to płaczem, histerią i rzucaniem się na podłogę. Do tego Bona Kraszewskiego to osoba dość ograniczona, nie potrafiąca logicznie myśleć, kłamiąca, kłótliwa, myśląca wyłącznie o sobie i swoich potrzebach. Intrygantka szkodząca interesom Rzeczpospolitej. Chyba dla równowagi młodą, niedoświadczoną, chorowitą, niezbyt bystrą królową Elżbietę przedstawił Kraszewski, jako dziewczę anielskiej cierpliwości, ogromnej pokorności, dobrotliwości, niewinną dzieweczkę szczutą na każdym kroku przez teściową. Ciekawa jestem, co było przyczyną ukazania tak nieprawdziwego wizerunku jednej z najlepszych polskich władczyń. Jedyną logiczną odpowiedzią, jaka mi się nasuwa była potrzeba pokazania bohaterki, która stanowiłaby tło dla tej w gruncie rzeczy romansowo-obyczajowej opowieści. Bo tak prawdę mówiąc historii w Dwóch królowych niewiele. Można natomiast poznać tło obyczajowe epoki; warunki życia na Wawelu, ceremoniał zaślubin, zwyczaje panujące na dworze, a także intrygi, rywalizację, tworzenie się koterii i stronnictw.

Jednak Dwie królowe to przede wszystkim romansidło z historycznymi postaciami w tle. Zdecydowaną większość fabuły zajmują miłosne intrygi, jakie snują kochanka Augusta - Dżemma, aby zatrzymać przy sobie młodego króla, Bona, aby odciągnąć go od nowo poślubionej żony, Pietrek Dudycz, aby zdobyć piękną Dżemmę, która byłaby doskonałym nabytkiem dla nieatrakcyjnego starego kawalera i zabezpieczeniem jego pozycji na królewskim dworze.

Osobiście nie przepadam za romansami, może dlatego (oraz z powodu stronniczości Kraszewskiego) książka nie przypadła mi do gustu. Nie mogę jednak powiedzieć, że jej lekturę uważam za czas stracony, jest w niej historyczne tło, jest nakreślenie sytuacji na dworze, no i dzięki niej nabrałam ochoty na poznanie prawdziwych losów królowej Bony Sforzy, a to wcale niemało.

Moja ocena 3,5/6
Na zdjęciu nagrobek królowej Bony (za XII wiecznym cyborium) w Bazylice Św. Mikołaja w Bari autorstwa Santi Gucci (tzn. nagrobek jego autorstwa. Zdjęcie moje) 

Dziennik Serafiny J.I.Kraszewski

Dziennik Serafiny Kraszewskiego został przeczytany i zrecenzowany już przez trzy uczestniczki wyzwania. Trzy i to jakie uczestniczki; Lirael, Iza, Aga (książkowo). A ich recenzje tutaj Nie chcąc się powtarzać, gdyż odczucia mam zbliżone do odczuć szanownych poprzedniczek ograniczę się do bardzo króciutkiej refleksji na temat lektury. Serafina – panienka wychowywana na XIX-wiecznej pensji, bystra obserwatorka tego, co się wokół niej dzieje, postanawia rozpocząć prawdziwe życie. Ponieważ jest to panienka silnej osobowości, uparta i zdecydowana, osoba z tych, które wiedzą czego chcą, udaje jej się zamierzenia wcielić w czyn. Teraz pozostaje jedynie rozejrzeć się za odpowiednią partią i dobrze sprzedać na matrymonialnym rynku. Co do przyszłego kandydata Serafina ma niewielkie wymagania; wystarczy aby był bogaty, dystyngowany, ustosunkowany i uległy, bo Serafina dobrze wie, iż tylko odpowiedni status materialny i mąż, którym można pokierować są rękojmią szczęścia. Niestety kandydaci nie walą drzwiami i oknami, a kondycja finansowa będących w separacji rodziców dziewczyny nie pozwala jej zwlekać z wyborem. Pannie trafia się dwójka kandydatów co prawda majętnych i ustosunkowanych, ale nieco „wadliwych”. Jeden stary, drugi, co prawda młody, ale niezrównoważony psychicznie. Dla urozmaicenia i "utrudnienia" decyzji na scenie pojawia się także młodzieniec przystojny i dobrze urodzony, ale jako zubożały szlachcic nie może on stanowić odpowiedniej partii. Nie oznacza to jednak, iż nie mógłby on zostać „przyjacielem” dziewczyny. Serafina pod presją rodziców dokonuje wyboru i nawet nie jednego, gdyż życie brutalnie weryfikuje plany, a panna wpada we własne sidła. Można by rzec - przekombinowała. Jest to, jak napisała Iza, czytadło, ale czytadło wyższych lotów. Ciekawy portrecik młodej damy, która choć przedstawia nam się, jako osóbka ze wszech miar cyniczna to wzbudza raczej sympatię niż przyganę. W końcu okazuje się, iż jest ona jedynie ofiarą narzuconych jej wzorców postępowania i mimo silnego charakteru nie ma na tyle siły woli, aby przeciwstawić się presji rodziny i otoczenia. Zgadzam się też z dziewczynami, co do takich zalet powieści; jak lekkość przekazu, dowcip autora oraz piękny staropolski język. Polecam szczególnie, jako lekturę zapoznawczą z twórczością JIK-a. Moja ocena 4,5/6

Głupi Maciuś J.I.Kraszewski

A dyc ludziska kochane stydno mi okrutnie. Bajeczkę przeczytałam już będzie z pięć niedziel temu, a jeszcze zapiski nie porobiłam. Bajeczka to króciutka, ale całkiem zgrabna. Była sobie matka, ojciec i trzech synów; dwóch starszych mądrale i najmłodszy Maciuś uważany za głupiutkiego. Maciuś miał dobre serce, był poczciwy, rodzicom posłuszny, powolny i pracowity. Stanowił więc przedmiot drwinek sąsiedzkich. Rodzice w obawie, przed niepewnym losem najmłodszej latorośli zobowiązali rodzeństwo do opieki nad nieporadnym chłopcem, kiedy ich już zabraknie. Mądrzy, starsi bracia po śmierci rodziców wyekwipowali braciszka w świat, aby tam sobie rozumu poszukał. Jednak przewidujący rodzice znając swoje potomstwo aż nazbyt dobrze zatroszczyli się o los najmłodszego, który, jak się okazało wcale głupim nie był. Dobro i poczciwość zostają nagrodzone, a pazerność i brak serca ukarane. Krótka forma, którą przeczyta można w parę minut. Bajka opublikowana została między innymi w zbiorze Bajki i powiastki Jachowicz, Kraszewski z 1924 roku, gdzie znalazły się takie utwory Kraszewskiego, jak Boże dary, Garbucha, Mitręga, Z chłopa król oraz Kwiat paproci. Ja przeczytałam ze zbiorów Polskiej Biblioteki Internetowej.

Jak się dawniej listy pisało J.I.Kraszewski

Okazuje się, że pisanie listów może być zmorą straszliwą. Wraca człowiek do domu zmęczony, marzy o ciepłej kolacyjce (na ruszcie dochodzi kaczka), spacerku i położeniu do łóżka zmęczonych kości, a tu masz babo placek - złośliwość losu może doświadczać okrutnie. W sieni pojawia się umyślny z listem i to listem nie od byle kogo, a od Podskarbiego. Cóż ma począć biedny, zmęczony Podkomorzy. Nie można zlekceważyć dostojnego korespondenta. Należy na list odpowiedzieć. A tymczasem przeszkodom nie widać końca.
Czytając nowelkę w pamięci mam wiersz Brzechwy „Pali się”. Podobnie, jak tam, tak i tutaj wszystko sprzysięga się przeciwko poczciwemu Podkomorzemu. Najpierw trzeba list przeczytać, a potem nań odpowiedzieć. Ba, ale to nie taka prosta sprawa, aby przeczytać trzeba światła, okularów i podnóżka, których dostarczyć może jedynie chłopak służebny. A że chłopaka nie ma, należy posłać po nieco dziewczynę z kuchni. Kiedy udaje się wreszcie wszystko zgromadzić w jednym miejscu i list przeczytać okazuje się, iż odpowiedź należy dać bezzwłocznie. A tu kolejna bieda, nie ma pani Podkomorzyny, a Podkomorzy nie od tego, aby myśli klecić, zdania składać, pisać. Następuje więc szukanie papieru, pióra, atramentu, w międzyczasie przypala się kaczka, atrament wylewa na papier, a od łapania myśli głowa pęka. Kiedy wiadomo, już na czym i czym pisać pojawia się pytanie co napisać. Pasmo udręczeń kończy konkluzja, jakie to nieszczęście żyć, w czasach, w których należy pisać listy.

A ja cóż, mogę napisać jedynie, jaka szkoda, że żyję w czasach, w których dla większości pisanie listów należy do zapomnianej przeszłości.

Poniżej ciekawy fragment dotyczący usług kurierskich.

Jest to postać przedpotopowa, dziś już zaginiona i z tradycji tylko znana, ale dawniej istnieli tacy ludzie, co przez całe życie sprawiali obowiązki posłańców, było to ich powołanie. Takiego: „umyślnego" poznać było można zaraz po fizjognomii. Człowiek to zwykle bywał śmiały, z ludźmi obyty, dróg świadomy, zahartowany na wszystko i chętnie przewożący różne wiadomości. Nie gardził on kieliszkiem w szynku i koń jego miewał zwyczaj nawet przed każdym się zatrzymywać proprio motu. Więksi panowie mieli takich bojarów wielu, szlachta wybierała zdolniejszych z włościan.
List, który zwykł był posłaniec przywozić, często do rąk własnych adresowany, zawijany był w szmatkę, trzymany za nadrą, niekiedy pod koszulą na gołym ciele, aby go czuł zawsze poseł, czasem zatykał się w baranią czapkę, między dwie jej ściany. Pismu niekiedy towarzyszyło ustne pozdrowienie i jaki dodatek słowny. Przyjmowano posłańca różnie, ale najczęściej i kieliszkiem, i miską. Czasem garść jaka i konikowi się dostała, który albo szedł do gościnnej stajni, lub drzemał u płotu.

Zdjęcie - Piszący list Gabriel Metsu

Rejent Wątróbka J.I.Kraszewski

Jakie jest wasze pierwsze skojarzenie, kiedy słyszycie (widzicie) tytuł Rejent Wątróbka? Moje było nieszczególne, najogólniej mówiąc szaro-bure. Do lektury skusiła krótka forma, Rejent Wątróbka jest bowiem kilkustronicową nowelką. Pan Rejent pochodził ze starego szlacheckiego rodu, choć tak pospolite nosił nazwisko.
Rejent Wątróbka nie tylko miał dziwną fizis. Pięćdziesięcioletni młodzieniec, mały i niepozorny, na głowie wytarta lisiurka, na szyi stary i spłowiały szal, na nogach "berłacze osobliwych kształtów", na krwawniku sygnet nitką bezbarwną omotany. Osobliwą miał także naturę. Wszystkich znał, o wszystkim wiedział, wszystko go obchodziło i we wszystko się wtrącał. Żwawy, energiczny i uczynny. Komukolwiek działa się krzywda tam pojawiał się Rejent Wątróbka, aby zaoferować pomoc. Kiedy jakaś panna została wykradziona przez zakochanego nauczyciela Rejent pojawiał się u ojca dziewczyny, który się wyparł dziecięcia, aby wybłagać przebaczenie. Kiedy znów innej pannie umarł narzeczony, a rodzina się jej wyrzekła zaproponował dziewczynie, której na oczy nie widział, małżeństwo. Ta się zgodziła, a że charakterek miała łagodnie mówiąc przykry, nie miał Rejent łatwego życia. Śmiano się z niego, przestrzegano przed tą samarytańską chęcią niesienia pomocy, ale natura ciągnęła do tam, gdzie mógł być przydatnym. Nikt nie doceniał jego bezinteresowności, a wszyscy śmiali się z tego bezprzykładnego poświęcania się. Ci zaś którym służył pomocą nie okazywali wdzięczności.
Na koniec nadmiernie ufając ludziom został wyzyskany przez nieuczciwego wspólnika, który wciągnąwszy go w spółkę sam uciekł za granicę. Rejenta nie złamało nawet zamknięcie w więzieniu, nadal służył potrzebującym i nie stracił humoru. Kiedy wyszedł z więzienia złamany i opuszczony nie znalazł schronienia u nikogo, ani u przyjaciół, ani u tych, którym pomagał. We wspomnieniach ludzi pozostał dziwakiem, niezrozumiałym człowiekiem, który chciał pomagać nieznajomym. Ktoś nazwał go Don Kichotem. Rejent Wątróbka podobnie jak Don Kichot też walczył w wiatrakami.
Nowelkę czytało mi się dobrze i nawet z niejakim zainteresowaniem.
Jak to krótka forma nie zdążyła mnie znudzić. Czy mi się podobała? No cóż, nie mogę powiedzieć, aby się podobała, nie mogę powiedzieć, aby się nie podobała.
Moja ocena 3,5/6
Nowelkę przeczytałam w formie e-booka na stronie polskiej biblioteki internetowej

Z dziennika starego Dziada J.I.Kraszewski

Obraz Księga- Dorota Łaz
Znając Kraszewiczowskie w błąd wprowadzanie zastanawiałam się o czym też może być opowiadanie Z dziennika starego dziada. Dla odmiany tym razem tytuł jest odzwierciedleniem zawartości. Były pan porucznik, samotny człowiek, mający na karku siódmy krzyżyk postanawia, z braku innego zajęcia pisać dziennik, zawszeć to coś, co po człowieku pozostanie, choć, kto wie, jaki los go spotka.

Albo się to nie wiedziało tego, co za los czeka papier zapisany! Jeszcze dziś pół biedy, papier, gdy stary, nauczono się szanować, ano dawniej, jak tylko nie dokument, nie oblig, w piecu tym palono albo i gorzej — tymczasem, miły Boże co za życia zostaje? Kawałek papieru — albo nic...
W dziesięć lat po śmierci człowieka gadają o nim, jak o żelaznym wilku; wnuki nie wiedzą o dziadku więcej, niż o królu Gwoździku i bracie jego, Ćwieku. Ja, com żył, napatrzyłem ci się tego, nasłuchałem gadania o tym, z którymi poufale przestawałem. Jeszcze grzeszne ciało nie zbutwiało, a pamięć się ulotniła, jak woń, albo za pozwoleniem, smród w powietrzu.
A choć papier — habet sua fata, poczciwy to przyjaciel, z którym pogawędzić miło.

Bohaterem opowiadania jest stary wojak, pan Gabriel, człowiek o gołębim sercu i naiwności sięgającej stąd za ocean. Pisze w dzienniku pan Gabriel o codziennych zajęciach, o życiu prostym i ubogim. Dni płyną mu monotonnie, można by rzec bezbarwnie, powtarzalne i przewidywalne; jednego dnia rozmawia z myszkami, innego pielęgnuje pieska, jeszcze innego trafiają mu się ptaszki. Monotonię zdarzeń przerywa pojawienie się Czupurnego, sieroty, łobuza i spryciarza, którego Pan Gabriel – człowiek wielkiej dobroci postanawia wyedukować i na ludzi wykierować, do czego chłopak nie wykazuje entuzjazmu. Tu następuje zwrot akcji, pojawiają się dawni koledzy, pan Gabriel lokuje swój skromny kapitalik w niepewne przedsięwzięcie, co powoduje, iż zostaje niemal bez grosza i kąta do życia. Dobroć i naiwność porucznika nie jeden raz zostają wystawione na szwank. Staruszek jednak we wszystkim widzi tylko jasne strony. Dla każdej niegodziwości znajduje wytłumaczenie, w każdej sytuacji odnajduje pozytywy. Prawość charakteru powinna uczynić go co najmniej błogosławionym.
Jeśli potraktować Z dziennika starego dziada, jako opowiadanie można ziewając zwichnąć sobie szczękę przy jej czytaniu, jeśli potraktować, jako bajeczkę z morałem, może udałoby się nią zainteresować małoletnich, choć mocno wątpię, czy dzisiejsi małoletni nie czmychną przed lekturą, jak Czupurny przed próbą edukowania.
Czy polecam - na własną odpowiedzialność, choć zaletą jest krótka forma, która uchronić może przed wyżej wspomnianym niebezpieczeństwem zwichnięcia szczęki.
Moja ocena- 3,5/6
Opowiadanie przeczytałam w internetowej bibliotece. Nigdzie nie znalazłam okładki, stąd pomysł zamieszczenia obrazu pani Doroty Łaz (źródło), który mógłby posłużyć do zilustrowania opowiadania.

Gustav Meyrink "Golem"



Gdy sięgałam po Golema, spodziewałam się bardzo silnego nawiązania do znanego mitu o wytworzonym czy też ulepionym „człowieku” powołanym do życia w sposób związany z jakimiś symbolami, który to „człowiek” ma służyć swemu twórcy, być może też – tradycyjnie – obrócić się przeciw niemu. Otóż nie. Golema w Golemie jest właściwie mało.

Cała książka napisana jest jak sen, czasem ciężko przez nią przebrnąć. Momentami miałam wrażenie, że czytam nieuważnie, bo łapałam się na niezrozumieniu, jakbym straciła ciągłość fabuły. Ale nie czytałam nieuważnie, po prostu ta książka jest psychodeliczna i ma wiele niejednoznacznych fragmentów, wyobrażeń, snów… Ciężko też mówić o wydarzeniach; w przypadku większości sytuacji nie wiadomo, czy w ogóle miały miejsce. Chwilami chciałam rzucić tę książkę w kąt. Ciężkie były również nawiązania do kabały, kultury żydowskiej; nie jestem specjalistą w tej dziedzinie, niestety.

Golem na pewno spełnił moje oczekiwania jako powieść gotycka; spodziewałam się, że będzie miał niepokojący klimat tajemnicy. Może książka ma w sobie zbyt wiele na raz: klimat, wyobrażenia senne, wątki kobiece, tajemnica, trochę kryminał, kabała, symbole... Uważam, że najlepszą częścią tej powieści jest zaskakujące zakończenie, dlatego też nie żałuję, że wytrwałam do końca, co polecam każdemu, kto sięgnie po książkę Meyrinka.

Bardzo dziękuję osobom komentującym moje poprzednie recenzje. Zdjęcie okładki pochodzi z http://lubimyczytac.pl, zapraszam też serdecznie na http://minerwaproject.blogspot.com, gdzie znajduje się bardzo podobna recenzja, jak również inne wpisy nie tylko literackie.

Głupi Maciuś (Kraszewski)

W pewnej chłopskiej rodzinie, w której było juz dwóch starszych synów, urodzil się mały Maciuś. Dziecko rosło, ale niekoniecznie na pociechę rodzicom, już od najmłodszych lat było widać, że różni się od rówieśników. "Ojciec wzdychał, matka płakała, patrząc nań, bracia się śmieli, ludzie ramionami ruszali i mówili: co z tego biedaka będzie?" Starali się rodzice jakoś zabezpieczyć przyszłość swojego dziecka. Ojciec zaszył złoto w siermiędze, matka garniec talarów zakopała w kącie. Cóż z tego, skoro po kilku latach bracia i tak "oszwabili" Maciusia. Jaki zatem ratunek pozostał niedostosowanemu chłopakowi? Mówi się, że wychowanie powinno wzmacniać mocne strony dziecka, nie tylko zapewnić mu korzenie, ale także skrzydła. I to najwyrażniej udało się w przypadku Maćka. W ostatecznym rachunku uratowało go przed śmiercią głodową jego dobre serce. Acha, zastanawiacie się może co było nie tak z Maciusiem? Dlaczego zasłużył sobie na etykietkę głupiego? W sumie wiedziałam, że mentalność chłopska, wyrosła na gruncie wielkiej biedy, bywała ekstremalnie praktyczna. Nawet jestem w stanie zrozumieć, że Maciusiowi zycie utrudniało jego dobre serce i prostoduszność. Wygląda jednak na to, że on
e nie były traktowane jedynie jak uciążliwe wady, a właśnie jak niepełnosprawność. "Markotno mu to było, bo już się dla gospodarstwa i z tęsknoty, że się sam jeden został, żenić chciał, a za głupiego Maćka nikt córki nie chciał dać. Gdzie się tylko zeswatał, odprawiano go z kwitkiem (...)." Wygląda na to, że gospodarze bali się, że Maciek przekaże swój charakter w genach. Jakiś czas temu autorka bloga czytanki przytulanki opracowała listę książek dla dzieci oswajających z odmiennością (tutaj). Może by tak dołączyć do niej Kraszewskiego, jako materiał do rozmowy o tym, co naprawdę oznacza odmienność i dlaczego lepiej nie przyłączać się do tłumu wytykających kogoś palcami? Zachęcam do lektury. Tę kilkustronicową bajkę znajdziecie między innymi tutaj. Ja znalazłam ją w zbiorze "Baśnie Polskie" wydanym w latach 80-tych.

sobota, 11 maja 2013

"Z chłopa król" (Kraszewski)



Tym razem krótko: "Z chłopa król" to kolejna wariacja na temat biednego prostaczka, który dzięki swojemu dobremu sercu ostatecznie pokona wszystkich cwaniaków, i ostatecznie będzie żył dlugo, szczęśliwie, a do tego dostatnio. Tym razem owym prostaczkiem jest Gaweł, pechowiec jeszcze większy niż "głupi Maciuś" z innej bajki JIK-a. Tamten miał przynajmniej kochających rodziców. Ci Gawłowi natomiast, gdy przyłapali go na próbach dokarmiania kolejnego żebraka, po prostu wyrzucili go z chaty. Z pomocą biednemu chłopakowi przyszły jednak siły wyższe. Już tego samego dnia znalazł magiczny złoty pierścień...  A co było dalej zdradza tytuł bajki.

Tym razem dydaktyczna wartość bajki jest nieco wątpliwa. W realnym życiu złote pierścienie jednak nie leżą na ulicy. Wiele jest jednak przygód i zwrotów akcji co sprawi, że powinna ona spodobac się także młodszym czytelnikom (lub słuchaczom). A o to przecież w sumie chodzi:).

piątek, 10 maja 2013

Dwie baśnie Kraszewskiego

Dwie bajki wyłuskane ze zbiorku "Baśnie największych pisarzy polskich". Notabene - całkiem przyjemny to zbiorek z udanymi, czarno-białymi ilustracjami Katarzyny Kariny Chmiel.

O królewnie czarodziejce to kolejna wariacja na temat prastarego motywu -  gonienia króliczka.
Otóż była sobie pewna królewna, po godzinach zajmująca się także sztukami magicznymi. Żeby mieć czas na rozwijanie swojego hobby i samorealizację postanowiła nigdy nie wychodzić za mąż. Sprawnie pozbywała się kolejnych kandydatów na mężczyznę życia, póki nie zjawił się ON - książę równie, a może nawet nieco bardziej biegły w magii, a do tego zdeterminowany. Królewna, nie doceniając początkowo przeciwnika, zgadza się na oddanie swojej ręki, gdy przejdzie on pomyślnie siedem prób...
Prób równie dobrze mogłoby być i 77. Bajka świetnie nadaje się do usypiania wyjątkowo opornych dzieci, tylko trzeba sobie najpierw przygotować ściągawkę z próbami, na które nie wpadł Kraszewski, na wypadek, gdyby te 7 nie wystarczyło.
Nie znaczy to wcale, że jest nudna - można ją tylko w nieskończoność wydłużać i wciąż tworzyć nowe warianty.

O Marzanie i Urodzie
Tytułowe Marzanna i Uroda to wpływowe wiedźmy, każda z nich rządzi własnym kawałkiem puszczy, ma swoich poddanych - leśne zwierzęta. Przy czym Marzanna jest typem władczyni totalitarnej, Urodzie zaś bliższe są ideały liberalne, nie żeby była od razu demokratką, ale czasem zdarza się jej pomyśleć nie tylko o własnych potrzebach zwłaszcza, jeśli przypadkiem miałoby to zaszkodzić jej odwiecznej rywalce - Marzannie. Obie panie bowiem serdecznie się nienawidzą.
Osią historii jest rywalizacja obydwu wiedźm o serce i duszę pewnego chłopca. Marzanna podstępem skłania jego rodziców do oddania go jej na wychowanie. Uroda zaś chce obronić dziecko - ucząc je rozumu.
Jednakowoż rozum okazuje się bronią obosieczną. Raz zdobyty - służy bowiem nie nauczycielowi, ale temu, kto rozum posiada.
Mam niejasne wrażenie, że autorzy kolejnych reform edukacji oraz telewizyjnych ramówek bardzo dobrze znają bajkę o dwóch wiedźmach, tylko wnioski z niej stosują na opak. Tak aby w procesie edukacji przypadkiem komuś nie przybyło pomyślunku...

Baśń jest przy okazji świetnym poradnikiem dla pracownika, zwłaszcza w czasach kryzysu. Tylko ostrzegam - nie będzie to raczej poradnik pozytywnego myślenia i działania, a raczej twórczego zastosowania lizusostwa i manipulowania szefem. Cóż - jakie czasy, takie środki:).

"Studium w szkarłacie" Arthur Conan Doyle

Tytuł: Studium w szkarłacie
Tytuł oryginału: A Study in Scarlet
Autor: Arthur Conan Doyle
Wydawca: Algo Sp. z o.o.
Data wydania: 2012
Liczba stron: 182
Moja ocena: 5.5/6 











W "Studium w szkarłacie" Sherlock Holmes i jego wierny towarzysz doktor Watson prowadzą śledztwo dotyczące dwóch makabrycznych zbrodni w Londynie. Ślady prowadzą wiele lat w przeszłość do Ameryki, sekty mormonów i zemsty za zło sprzed wielu lat...

"Studium w szkarłacie"  autorstwa szkockiego pisarza Arthura Conana Doyle jest pierwszą częścią opowiadań o Sherlocku Holmesie. Książka jest napisana w formie wspomnień doktora Watsona, jest przedrukiem z jego pamiętnika. Aczkolwiek nie brakuje w niej dialogów. Książka dzieli się na dwie części. W części pierwszej Watson opowiada o pierwszym spotkaniu i początku znajomości z Sherlockiem Holmesem oraz o rozwiązaniu przez niego zagadki tajemniczych morderstw popełnionych w Londynie. Cześć druga jest opisem zdarzeń z przeszłości rozegranych w Ameryce sprzed wielu lat, a które były pośrednio przyczyną morderstw z części pierwszej.
Watson po ukończeniu studiów medycznych został przydzielony do Piątego Pułku Strzelców jako pomocnik chirurga i wysłany na wojnę do Afganistanu. Niestety ranny musiał zostać odesłany z powrotem do Anglii i odbyć dziewięciomiesięczną rekonwalescencję. Po powrocie do Londynu szukał mieszkania na spółkę do wynajęcia za rozsądną cenę. I w tych właśnie okolicznościach poznał Sherlocka Holmesa, który również szukał kogoś, kto by z nim zamieszkał, w wynajętym przez niego mieszkaniu i dzielił z nim czynsz. 
Sherlock Holmes dał się poznać jako ekscentryczny, pewny siebie, aczkolwiek niezmiernie interesujący i ciekawy człowiek, sam nazywał siebie detektywem-konsultantem. Przejawiał wiele talentów w tym posiadał wielki talent detektywistyczny i doskonale grał na skrzypcach. Nie skończył żadnych studiów, ale w dziedzinie chemii, anatomii i wielu innych równał się z najlepszymi. W miarę rozwiązywania zagadki morderstw wciąż zaskakiwał Watsona swoim olbrzymim zmysłem obserwacji i dedukcji, a także niezwykłą wiedzą w różnych dziedzinach. Holmes wywarł na Watsonie olbrzymie wrażenie i mimo, iż miał okazję poznać go trochę, wciąż pozostawał dla niego dużą zagadką.
Czytanie tej książki i zapoznanie postaci Sherlocka Holmesa okazało się dla mnie wielką przyjemnością. Jestem pod wielkim wrażeniem kunsztu literackiego pisarza i wdzięczna mu za stworzenie tak nietuzinkowej postaci, jaką okazał się detektyw Holmes. Z chęcią poznałabym Sherlocka, gdyby istniała taka możliwość. Na razie nie pozostaje mi nic innego jak przeczytanie kolejnych opowieści o Sherlocku Holmesie i jego towarzyszu doktorze Watsonie.
Serdecznie zachęcam wszystkich do przeczytania tej książki:))

czwartek, 9 maja 2013

Jane Austen MANSFIELD PARK







„W Mansfield nie słyszało się nigdy żadnej sprzeczki, podniesionego tonu, nagłych wybuchów, nie było najmniejszego śladu gwałtowności; życie postępowało wytyczoną ścieżką pogodnego ładu; każdy miał należne mu znaczenie; uczucia każdego były brane pod uwagę. Jeśli można powiedzieć, że za mało było czułości, miejsce jej wypełniało dobre wychowanie i rozsądek; jeśli zaś idzie o drobne irytacje, powodowane niekiedy przez ciotkę Norris, były krótkie i błahe, jak kropla wody w oceanie (…).”


 Jane Austen uchodzi za kontestatorkę. Odpowiada dzisiejszemu odbiorcy jej buntowniczość i zadziorność. A skoro w takiej roli ją obsadzono, to powinna w niej trwać niezłomnie, do ostatniego zapisanego w rękopisach słowa. Nie powinno więc dziwić, że powieść, w której autorka głosem dość poważnym staje w obronie cnót moralnych, wartości religijnych i wyraźnie wytyczonych zasad obyczajowych, nie może liczyć na równie pewne miejsce w sercach wielbicieli pisarstwa Jane, co jej figlarne rozprawy z rzeczywistością w „Dumie i uprzedzeniu” czy „Rozważnej i romantycznej”. Talent pisarski Jane Austen to jednak nie kwestia doboru tematu czy tonacji dzieła – pod jej piórem nawet konserwatywne Mansfield Park i anielsko skromna Fanny Price nabierają życia i zyskują sympatię.



wtorek, 7 maja 2013

Król Maciuś Pierwszy Janusz Korczak

Po audiobooka sięgnęłam pod wpływem lektury biografii Korczaka pióra Joanny Olczak-Ronikier. Na fali przewijających się refleksji, czy powinno się wracać do lektur dzieciństwa, czy też raczej pozostać przy pierwszym wrażeniu nieskażonym wiedzą i doświadczeniem nie mogę zabrać głosu, bowiem Króla Maciusia, jako dziecko nie czytałam. Jak przez mgłę kojarzę filmowe ekranizacje.

Jak na Korczaka przystało bajka dla dzieci nie pozbawiona jest sporej porcji dydaktyzmu. W fikcyjnej krainie po śmierci króla jego następcą zostaje mały chłopiec Maciuś. Początkowo uzależniony od dorosłych pełni on funkcje reprezentacyjne, jednak z czasem ogarnięty dziecięcym marzeniem zdobycia sławy wyrusza wraz z przyjacielem na wojnę. Tam przechodzi trudną szkołę życia, nabiera doświadczenia i pokory. Po powrocie przejmuje ster rządów, wprowadza reformy, przyznaje dzieciom prawa dorosłych, jednak z czasem ulega podszeptom złych doradców i zaprzepaszcza wszystko, co osiągnął wcześniej. Za doprowadzenie kraju do upadku zostaje skazany na pobyt na bezludnej wyspie. Ta początkowo przygodowo-awanturnicza opowieść niesie smutne przesłanie i gorzką pigułkę o życiu dorosłych, którzy sobie i dzieciom zgotowali okrutny los. Jakoś trudno mi czytać Maciusia wyzwoliwszy się od wiedzy na temat drogi życiowej jego autora. Korczak zawsze traktował dzieci bardzo poważnie i po partnersku, dlatego przekazuje im wiedzę trudną na temat odpowiedzialności ludzi sprawujących rządy. Porusza w niej kwestie uczciwości, fachowości, lojalności, samodzielności, tolerancji. Podkreśla, jak ważne jest, aby dorośli nie zapominali o tym, że sami także byli kiedyś dziećmi. Mnie się książeczka podobała, choć nie jestem do końca przekonana, czy dzieci potrafią odczytać jej przesłanie. Polityka zawsze jawiła mi się i nadal tak mi się jawi, jako coś brudnego, wstrętnego, przytłaczającego, coś od czego chcę się trzymać z daleka i od czego chciałabym trzymać z daleka dzieci.

Moja ocena stanu podobania – 4-/6

poniedziałek, 6 maja 2013

Mistrz Twardowski (Kraszewski)

Pan Twardowski, postać znana kiedyś niemal każdemu polskiemu dziecku, żył podobno naprawdę. Lekarz i astrolog na dworze Zygmunta Augusta, zakolegowany z braćmi Mniszchami (ojcem i wujem Maryny Mniszczówny, późniejszej żony dwóch Dymitrów Samozwańców), pomógł im w skoku na królewską kasę. Oni stali się magnatami, on zaś bohaterem niezliczonej ilości legend, baśni i wierszy.
Sam Twardowski najwyraźniej nie za bardzo radził sobie w zdobywaniu przyjaciół i zjednywaniu sobie ludzi, gdyż po upływie stuleci, gdy już większość papierowych dowodów na jego istnienie zjadły myszy, jego czarna legenda miała się jak najlepiej.
Widać wielka musiała być siła ludzkiego strachu i nienawiści, skoro przetrwała tyle pokoleń. Sam Kraszewski był bowiem przekonany, że Twardowski to postać tylko legendarna, taka polska wersja Fausta.
"Mistrz Twardowski" jest kompilacją wielu wersji jego historii
krążących wśród wiejskich bab drących pierze i piastunek straszących dzieci. Kraszewski nadał tym różnym, często sprzecznym ze sobą wersjom spójną, logiczną i nienaganną artystycznie formę. Książka naprawdę robi wrażenie - niby to taka sobie bajeczka o świadomym, dobrowolnym i tajnym współpracowniku mocy piekielnych, a jednocześnie wylewa się z niej taki ładunek zła, że aż momentami robi się nieprzyjemnie.
Oprócz tego mamy w "Mistrzu..." dawkę teologii w wersji popularno-ludowej,ale nie powinno to dziwić, 130 lat temu, kiedy nie było TV, lud zapewne żył bogoiskatielstwem w dużo większym stopniu niż teraz.
Można go wreszcie czytać jako metaforę współpracy ze złem wszelakim. Twardowski kombinował, że powspółpracuje trochę z diabłem, wyciągnie z tego ile sie da dla siebie, postara się narobić jak najmniejszych szkód innym, po czym wykręci się sianem. Tyle, że w praktyce system, z którym zaczął współpracę miał przewidziane furtki na okoliczność kolaboracji także z takimi cwaniakami. I Twardowski zamiast się wykręcić, wsiąkał coraz głębiej.
Niby JIK nie żył w czasach totalitarnych, ale świetnie opisał mechanizm, który wykorzystany został potem np. przez służby specjalne oparte na donosicielstwie. Jak widać: formy ludzkiego uwikłania w ciemne sprawy się zmieniają, ale istota zjawiska zostaje bez zmian.
Drugie skojarzenie zawdzięczam zacofanemu w lekturze. Z komentarza pod notką o doktorze Mengele: "wykorzystał okazję stworzoną przez system, żeby realizować własne ambicje". No właśnie; Twardowski też był gotowy na wiele, żeby wznieść się na wyższy poziom wiedzy, albo raczej pseudowiedzy, gdyż mieszanie w tygielku kociej krwi z rtęcią trudno uznać za działanie naukowe. Skutki zastosowania jego "mądrości" też zazwyczaj okazywały się opłakane, choć raczej dla sfery duchowej jego "pacjentów". Do lektury jak zwykle zachęcam, a moimi skojarzeniami można się nie przejmować.
Ot, to zwykła bajka:).

sobota, 4 maja 2013

Kwiat Paproci (Kraszewski)


Zastanawiałam się czasami, dlaczego uznani pisarze biorą na warsztat w kółko te same ludowe i tradycyjne bajki. Po "Kwiecie paproci" w JIK-owym wydaniu porzuciłam wątpliwości. Historia Jacka, który w noc świętojańską wyruszył na poszukiwanie kwiatu paproci, a następnie w wyniku błędnych decyzji zmarnował sobie życie, ma wszystko, co dobra bajka mieć powinna: sugestywny klimat (w tym przypadku lekko gotycki) i mądre przesłanie. Nic to, że nieco czarno białe, nie jest wszak zadaniem bajek oswajać słuchaczy/czytelników z odcieniami życiowej szarości.
Zachęcam do odświeżenia sobie tej historii, choćby w czasie przerwy na lunch. Dostępna online TUTAJ.

Tym razem chciałam napisać nie o książce a o tzw. uwspółcześnianiu bajek.  Czasami rzeczywiście warto się nad tym zastanowić. Weźmy chociaż wszechobecne złe macochy. I jak tu współczesna sobie układać dobre stosunki z dzieckiem męża/partnera, jeśli wychowało się ono na braciach Grimm?
Z niektórych bajek macochę wyrzucić się da (Jaś i Małgosia), w innych jest ona na tyle ważnym punktem fabuły, że z bajki, po jej usunięciu niewiele zostanie.
A co z unikaniem drastycznych treści?
Klasyczny przykład przeróbek to Czerwony Kapturek z wilkiem jaroszem. Czy współczesne dzieci są AŻ TAK  wrażliwe, że pod żadnym pozorem nie mogą się dowiedzieć, że niektóre zwierzęta są drapieżnikami (a przy okazji, że nie każdy jest dobry i nie każdy musi chcieć dla nich dobrze)?
Wracając do "Kwiatu paproci" - ta bajka w oryginale  uczy poprzez przykład negatywny, czyli kończy się źle. Mam w swoich zbiorach uproszczoną wersję (wydawnictwa Wilga), która kończy się DOBRZE. Mroczna historia zamieniła się w słodką i nijaką opowieść familijną. Dodam, że moje dzieci jakoś nigdy w tej wersji nie zagustowały - czyżby była po prostu nudna?. Wolą faszerowanego siarką smoka wawelskiego.




piątek, 3 maja 2013

Maria Kuncewiczowa "Cudzoziemka"



Czas wydarzeń Cudzoziemki ma miejsce w ostatnim dniu życia Róży, kobiety niespełnionej, która czuła się wszędzie niedopasowana. Poznajemy też jednak w sposób niechronologiczny jej wcześniejsze życie. Taka narracja sprawiała, że czułam się, jakbym poznawała Różę w taki sam sposób, w jaki poznaję żywego człowieka. Dlatego też żałuję, że nie udało mi się przeczytać tej książki w ciągu jednego dnia; mogłabym lepiej zrozumieć główną bohaterkę, gdyż to tok jej wspomnień determinuje fabułę.



Główna bohaterka jest irytująca, ale budzi jednocześnie współczucie, jej postać jest bardzo ciekawie skonstruowana. Powieść Kuncewiczowej jest powieścią psychologiczną, w związku z czym dowiadujemy się wiele o stanach emocjonalnych Róży, jak również o wpływie bohaterki na innych. Wpływ ten jest naprawdę duży i – jak można się domyślić – niezbyt pozytywny. Jej rodzina zachowuje się jak zespół znerwicowanych ludzi, których życie kręci się wokół tytułowej cudzoziemki. Nawet jej przemiana (czy prawdziwa, można się zastanawiać) przeraża bliskich.



Lubię powieści psychologiczne, bo nie są jednoznaczne. Niekoniecznie polecam Cudzoziemkę na odpoczynek, gdyż jest niestety równie smutna jak Pani Bovary. Można długo zastanawiać się, czy Róża była po prostu egoistką, czy może skrzywdzoną przez życie kobietą, czy zmieniła się, czy jednak nie… Serdecznie zapraszam wszystkich do lektury; tej książce warto poświęcić chociaż jeden dzień i trochę pomyśleć.

Zapraszam też jeszcze serdeczniej na http://minerwaproject.blogspot.com
Zdjęcie okładki pochodzi z LubimyCzytać

Papiery po Glince (Kraszewski)


Hej, kielicha, kielicha,
Bo mi w gardle zasycha!
I na duszy mi smutno,
I w sercu bałamutno.

Trzeba zalać robaka!
Hej, Szklanicy, szklanicy,
bo mi mętno w źrenicy
I w sumieniu wąż wierci,
I myślę już o śmierci.

Trzeba zalać robaka!
Hej, puchara, puchara,
W oczach stoi mi mara,
Świat dokoła się kręci,
Tracę resztę pamięci...

Trzeba zalać robaka!
Hej wiadrami, wiadrami,
A kto nie kiep - ten z nami!
Napijmy się do zdecha,
Tylaż nasza pociecha!

Trzeba zalać robaka! [1]

Tę i inne przyśpiewki alkoholowe śpiewano, jak wieść gminna niesie, na dworze księcia Karola Radziwiłła - Panie Kochanku. Ten miłośnik uciech w stylu sarmackim (obejmujących przede wszystkim alkoholowe biesiady), twórca niezliczonych bon-motów, zainspirował niejednego literata. Poświęcone jest mu jedna z gawęd w "Pamiątkach Soplicy", inspirował się nim Sienkiewicz przy tworzeniu postaci Zagłoby, nic więc dziwnego, że i Kraszewski skorzystał z jednej z historyjek krażących po kraju na temat księcia[2].

Krótko: redaktorzy w posłowiu twierdzą, że jest to historyjka wykorzystująca motyw "chłopa, co oszukał diabła", ja przy lekturze miałam dokładnie odwrotne skojarzenia. Radziwiłł to sympatyczny facet, gościnny, hojny, z poczuciem humoru i sercem na dłoni. Jeśli ma jakieś poważne wady, to nie dowiemy się o nich z książki Kraszewskiego. Te mniejszego kalibru, dokuczliwe raczej dla ich posiadacza a nie jego otoczenia, to niewielka asertywność, przesadne przywiązanie do honoru oraz dobrej sławy swojego nazwiska. Słowem: Radziwiłł "Panie Kochanku" jest po prostu niedzisiejszy.
Jego całkowitym przeciwieństwem jest pan Krzycki - podejrzane indywiduum, które dopiero wtedy opuści dwór księcia, gdy uda mu się go oskubać z tego , co się tylko da a i z pewnej odległości będzie wciąż kombinować, jak tu jeszcze poddoić honornego magnata. Charakteryzować szerzej tej postaci nie będę - włączając TV w porze wiadomości, znajdziecie takich typów na pęczki, tyle, że nie w strojach sarmackich, a garniturach.
Słowem - sarmacka historia okazała się nader aktualna. A autorzy posłowia raczej się nie popisali:).

Inne zalety książki to ciekawa intryga, cała masa szczegółów obyczajowych i dowcipnych powiedzonek, no i wreszcie - długość - jakieś 65 stron.
Słowem - lektura to przyjemna, pożyteczna, niemęcząca i nawet z drugim dnem. To chyba bezpieczny wybór dla nieco już wciągniętych w JIK-owe klimaty.

[1] "Papiery po Glince", J.I. Kraszewski, Warszawa 1988, s. 41
[2] Księciu "Panie Kochanku" poświęcone są także '"Ostatnie chwile księcia wojewody" oraz "Król w Nieświeżu"
Źródło zdjęcia - Wikipedia.

czwartek, 2 maja 2013

"Przygody Pana Marka Hińczy" - Kraszewski

Kolejną JIK-ową lekturę zainspirowała lista zakazanych pozycji literatury młodzieżowej z lat 50-tych, którą znalazłam w "Obławie" Joanny Siedleckiej (pełna lista na końcu posta). Na jednej z końcowych pozycji znalazły się właśnie "Przygody Pana Marka Hińczy". Jako, że dotychczas żyłam w przekonaniu, iż Kraszewski był autorem politycznie bezpiecznym i jedną z nielicznych dozwolonych alternatyw do powieśći produkcyjnych i "Krótkiego kursu historii WKP(b)", postanowiłam niezwłocznie zbadać sprawę, co takiego nieprawomyślnego jest w tej konkretnej książce.
Niestety sprawa nie jest dla mnie jasna.
"Przygody.. " to kolejna powieść łotrzykowska, której bohater niebezpiecznie przypomina Nikodema Dyzmę. Poprzednia przeze mnie przeczytana - "Kawał literata", traktująca o pewnym prawie analfabecie, który zrobił karierę na niwie poetyckiej, była nawet bardziej pomysłowa.
Tutaj mamy ograny schemat "od zera do milionera" drogą na skróty, delikatną satyrę na czasy stanisławowskie, krytykę szlacheckich wad (co w latach 50-tych powinno być bardzo na czasie).
Całość nawet przyjemnie się czyta, ale widać, że autora jednak nieco ograniczają jego dydaktyczno-satyryczne zapędy.
Dlaczego właśnie ta książka wpadła pod cenzorskie nożyczki?
Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to fakt,  że mogła podejrzanie przypominać drogę życiową któregoś z partyjnych dygnitarzy. Zagadka ciągle niewyjaśniona, ale wszelkie teorie sa mile widziane:).