Kolejną JIK-ową lekturę zainspirowała lista zakazanych pozycji literatury młodzieżowej z lat 50-tych, którą znalazłam w "Obławie" Joanny Siedleckiej (pełna lista na końcu posta). Na jednej z końcowych pozycji znalazły się właśnie "Przygody Pana Marka Hińczy". Jako, że dotychczas żyłam w przekonaniu, iż Kraszewski był autorem politycznie bezpiecznym i jedną z nielicznych dozwolonych alternatyw do powieśći produkcyjnych i "Krótkiego kursu historii WKP(b)", postanowiłam niezwłocznie zbadać sprawę, co takiego nieprawomyślnego jest w tej konkretnej książce.
Niestety sprawa nie jest dla mnie jasna.
"Przygody.. " to kolejna powieść łotrzykowska, której bohater niebezpiecznie przypomina Nikodema Dyzmę. Poprzednia przeze mnie przeczytana - "Kawał literata", traktująca o pewnym prawie analfabecie, który zrobił karierę na niwie poetyckiej, była nawet bardziej pomysłowa.
Tutaj mamy ograny schemat "od zera do milionera" drogą na skróty, delikatną satyrę na czasy stanisławowskie, krytykę szlacheckich wad (co w latach 50-tych powinno być bardzo na czasie).
Całość nawet przyjemnie się czyta, ale widać, że autora jednak nieco ograniczają jego dydaktyczno-satyryczne zapędy.
Dlaczego właśnie ta książka wpadła pod cenzorskie nożyczki?
Jedyne, co mi przychodzi do głowy, to fakt, że mogła podejrzanie przypominać drogę życiową któregoś z partyjnych dygnitarzy. Zagadka ciągle niewyjaśniona, ale wszelkie teorie sa mile widziane:).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz