środa, 10 kwietnia 2013

Elizabeth Cleghorn Gaskell, Cranford.

Królestwo Amazonek – tak w skrócie można określić Cranford, gdzie wszystkie domy z czynszem powyżej pewnego poziomu zajmują panie, stanowiąc prawdziwy kobiecy patrycjat.(s.5)

Niewątpliwie Cranford jest już jedną z moich ulubionych książek i zajmować będzie dobre miejsce na „Gaskellowej” półce.  To książka pełna ciepła, miękkości, serca, niewysłowionej dobroci, a nawet czułości. Trudno to jednoznacznie określić, ale kto przeczyta ten będzie wiedział, co mam na myśli.

Narratorką powieści jest Mary, która co jakiś czas przyjeżdża w odwiedziny do swoich starszych przyjaciółek panien Debory i Matyldy Jenkyns. To dzięki jej opowieściom poznajemy życie mieszkańców sennego maleńkiego miasteczka. Nikt tu za bardzo nie interesuje się ani sprawami politycznymi, ani ówczesnymi nowinkami technicznymi. Za to bardzo ważne jest to, co dzieje się w miasteczku. Panie z Cranford to w większości ubogie, sympatyczne, ekscentryczne, pełne ciepła i wrażliwości. Panów właściwie tu poza paroma wyjątkami nie ma. Z naszej perspektywy niektóre ich myśli i zachowania mogą wydawać się naiwne i zabawne. Paniom z Cranford zupełnie nie zależy na opinii innych, nie zwracają uwagę na panującą modę, jeśli chodzi o ubiory, choć od czasu do czasu potrafią się pokłócić. Starają się trzymać ustalonych zasad i przepisów dotyczących składania i przyjmowania wizyt, która powinna trwać nie dłużej niż kwadrans. Panie były oszczędne do granic możliwości, wcześnie kładły się spać i wcześnie wstawały i uważały za przejaw wulgarności podawanie coś kosztownego do jedzenia i picia podczas wieczornych spotkań, a w domu sióstr Jenkyns pomarańcze jadło się we własnym pokoju. 

I w tym właśnie momencie panna Matty, która cały ranek przebywała poza domem i niedawno wróciła, wtargnęła do nas z wyrazem twarzy pełnej konsternacji i zranionego poczucia przyzwoitości.
- Niebiosa, miejcie nas w opiece! - krzyknęła- Deboro, w salonie siedzi jakiś dżentelmen i obejmuje pannę Jessie ramieniem w talii. – Oczy panny Matty zogromniały pod wpływem doznanego szoku.
Siostra od razu przywołała ją do porządku.
-I to jest najwłaściwsze miejsce dla jego ramienia. Idź sobie, Matyldo, i zajmij się swoimi sprawami. – Taka wypowiedź z ust tej, która dotychczas była wzorem i strażniczką kobiecej obyczajowości, stanowiła cios dla panny Matty i biedaczka, podwójnie zaszokowana, opuściła pokój. (s. 30) 

Elizabeth Gaskell stworzyła galerię kobiecych indywidualności: skromna, wrażliwa i uległa wobec siostry panna Matty; surowa Debora, która zawsze znała właściwą odpowiedź; wścibska i plotkująca panna Pole; lubiąca poruszać się lektyką pani Jamieson z nieodstępującym ją (do czasu) pieskiem Carlo; chełpiąca się i dumna panna Betty Barker właścicielka już zamkniętego sklepu modniarskiego założonego z siostrą, niegdyś niesprzedająca czepków czy wstążek komuś bez rodowodu. Panie z Cranford nieustannie się czymś frasują, zajmują, spotykają przy herbatce, rywalizują ze sobą, obrażają, ale w chwilach potrzeby spieszą z pomocą. Ponad to stoją na straży moralności, chcą być autorytetami, a jednocześnie niezbyt dobrze traktują gorzej urodzonych od siebie. Każda z nich ma swoją przeszłość, ale to historia miłosna panny Matty najbardziej mnie poruszyła. 

Panna Pole skłaniała się do objęcia roli bohaterki, a to za sprawą zdecydowanych kroków, jakie podjęła, by wymknąć się dwóm mężczyznom i kobiecie, którym nadała imię „tego gangu morderców”. Opisywała ich w jaskrawych kolorach i zauważyłam, że za każdym razem, gdy powtarzała swą relację, dodawała tej trójce jakieś świeże cechy łotrowskie. Jeden z nich był wysoki, lecz zanim z nim skończyliśmy, stał się gigantem; miał oczywiście czarne włosy, które z czasem zaczęły zwieszać się z czoła w zwichrzonych kołtunach i opadać na plecy. Ten dugi był niski i zwalisty, ale gdy słyszałyśmy o nim po raz ostatni, wyrósł mu na plecach garb. (s. 120)   

Elizabeth Gaskell ma lekki, niepowtarzalny styl, nacechowany dużą dawką dobrego humoru, ale i sarkazmem. Książkę czyta się wobec tego bardzo dobrze i chętnie do niej powraca. To luźne, ale bardzo urokliwe i klimatyczne opowiastki dotyczące życia mieszkańców miasteczka, które bardzo mi się podobały.



Elizabeth Cleghorn Gaskell, Cranford, wydawnictwo Poligraf, wrzesień 2012, tłumaczenie: Katarzyna Kwiatkowska, oprawa miękka, stron 220.

Książka przeczytana dzięki uprzejmości tłumaczki p. Katarzyny Kwiatkowskiej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz