Paryż pod koniec XIX wieku -
z
obrazów Pissarro, ze starej sepiowej fotografii, z czasów belle
epoque; okresu postępu, rozkwitu i spokoju, wielkiej przebudowy. Wojna
1870 roku dawno już wybrzmiała, a nowa wojna światowa nadejdzie dopiero
za kilkanaście lat. Miejsce, w którym wielu chciałoby się znaleźć.
Czy po lekturze ostatniej części trylogii Trzy miasta również?
Paryż oglądany oczami Zoli to miasto oglądane od jego najciemniejszej i
najwstydliwszej strony. A jednak dopiero poznanie takiego Paryża dać
może pełny obraz i kto poznając miasto – pokocha je, takim jakim
jest/było – pokocha je prawdziwie. Tak jak pokochał autor.
Piotr
Froment, uczciwy i pełen miłosierdzia młody duchowny, który bez zarzutu
spełnia swoją kapłańską posługę, a wśród owieczek bożych uważany jest
za człowieka niemal świętego, dar wiary stracił już dawno temu. I jeśli
ani pobyt w takich miejscach kultu; jak Lourdes, czy Rzym nie pomogły mu
w odnalezieniu ścieżki wiary to tym bardziej nie mógł uczynić tego
Paryż.
Miasto,
w którym rząd sprawują ludzie cyniczni i przekupni, a prasa i wymiar
sprawiedliwości siedzą w kieszeni finansistów, którzy dorobili się na
spekulacjach giełdowych. Miasto, w którym bogate panie bawią się w
dobroczynność, a panowie wykorzystują istnienie tychże towarzystw, jako
narzędzie w swej grze politycznej. Miasto, w którym więzi rodzinne są
parodią; córka pragnie poślubić kochanka matki, do czego matka usiłuje
nie dopuścić, syn w pogardzie dla wszystkiego co normalne i dla chęci
bycia oryginalnym, pozbywa się przyjaciółki – kochanki wpychając ją w
ramiona utrzymanki ojca, ojciec, który trzęsie całym parlamentem i
prasą, a traci rozum na skinienie paluszka kochanki. Miasto, w którym
duchowni niewiele robią, aby ulżyć doli biedoty, a bardziej
przedsiębiorczy wchodzą w sojusze ze światem polityki i finansjery.
Miasto, w którym bezdomne i kalekie dzieci porzucane są w rynsztokach
ulic, nędzarze zdychają z głodu w samotności, matki nie mają czym
wykarmić dzieci, a ojcowie całymi dniami poszukują kawałka chleba dla
swoich rodzin.
…
ujrzał podwórze błotniste jak dół kloaczny, cuchnące schody, brudne
mieszkania, lodowate i nagie, rodziny wydzierające sobie strawę, której
nie zechciałyby bezpańskie psy, matki o wyschłej piersi, z płaczącymi
niemowlętami na rękach, starców, którzy padli w kącie jak bydlęta i na
kupie śmieci umierali z głodu. A potem stanął mu przed oczyma cały jego
dzień, wspaniałość, spokój i wesołość salonów, jakie przebiegał, cały
bezczelny zbytek Paryża finansów, Paryża politycznego i światowego. I
teraz dotarł w końcu, o zmierzchu do Paryża Gomory, do Paryża Sodomy,
zapalającego swoje światła na noc, na ohydę tej nocy-wspólniczki, której
drobny popiół wolno przysypywał bezmiar dachów.
Kiedy
czytałam o walkach parlamentarnych czułam się, jakbym oglądała relację z
obrad sejmu. Lata mijają, mechanizmy sprawowania władzy pozostają bez
zmian.
Powolna
zgnilizna parlamentarna rozrosła się, atakowała organizm społeczny.
Zapewne, ponad niskimi intrygami, nad pogonią ambicji osobistych,
odbywała się szczytna, wzniosła walka zasad, przepływała historia
odsuwając gruzy przeszłości, usiłując tchnąć w przyszłość więcej prawdy,
więcej sprawiedliwości i szczęścia. Ale w praktyce, gdy widziało się
tylko ohydną kuchnię codzienną, jakież rozpętanie samolubnych apetytów!
Jedyne pragnienie: chwycić za gardło sąsiada, aby samemu odnieść triumf.
Tam, wśród tych kilku grup, trwała tylko nieustanna walka o władzę i
satysfakcję, jaką ona daje; lewica, prawica, katolicy, republikanie,
socjaliści, dziesiątki odcieni politycznych były to tylko etykiety
klasyfikujące, tę samą palącą żądzę panowania, rządzenia. Wszystkie
problemy sprowadzały się do jednej jedynej sprawy: dowiedzieć się, kto —
ten, ów czy tamten — chwyci w swe ręce Francję, aby z niej ciągnąć
korzyści, aby jej kosztem udzielać łask klienteli swoich kreatur. A
najgorsze, że wielkie batalie, dni i tygodnie stracone na to, aby ów
nastąpił po tamtym, a ten po jeszcze innym, prowadziły jedynie do
najgłupszego w świecie dreptania w miejscu, bo wszyscy byli siebie warci
i zachodziły między nimi tylko nieznaczne różnice, tak że nowy władca
partaczył tę samą robotę, którą spartaczył już jego poprzednik, z reguły
zapominając o programach i obietnicach, gdy tylko dorwał się do władzy.
I
pomiędzy tym wszystkim miota się Piotr, duchowny bez wiary, który
poświęca życie na pomaganie biednym, głodnym i opuszczonym. Na krótko to
dobroczynność staje się jego nową religią. Bo przecież w coś trzeba
wierzyć, trzeba nadać życiu jakiś sens. Tylko, że dobroczynność staje
się ślepą uliczką, im więcej z siebie daje tym mniejsze są tego efekty.
…Błoto
wzbierało aż po brzegi, ohydna rana, krwawiąca i żarłoczna, ukazywała
się bezwstydnie niczym rak toczący jakiś organ i sięgający serca. I cóż
za niesmak, jakie obrzydzenie ogarniało wobec tego widowiska. I rodziło
się pragnienie, aby nóż zemsty przywrócił zdrowie i radość!...
A
zatem cóż pozostaje? Anarchia? Zemsta? Wymierzenie sprawiedliwości
nawet kosztem niewinnych ofiar? Tyle, że i tutaj droga wiedzie donikąd.
Nie dość, że cierpią niewinni to jeszcze atak wywiera często skutek
odwrotny od zamierzonego. Zamach na przedstawiciela zepsutego
mieszczaństwa okazuje się doskonałym pretekstem do zmiany rządu i
zatuszowania skandalu tych, przeciwko którym był skierowany.
W finale utworu Piotr odnajduje w końcu równowagę ducha i sens istnienia. Muszę przyznać, że ten finał troszkę mnie zaskoczył, choć rozumiem, iż był on niezbędny dla uzasadnienia założenia, jakie przyjął autor.
Powieść
to swoiste wyznanie wiary; wiary w potęgę rozumu, w osiągnięcia nauki,
postęp, wiedzę, w siłę miłości i optymizmu, a co za tym idzie powieść
stanowi krytykę religii katolickiej, jako przestarzałej i nieczułej na
problemy społeczne. Można sobie wyobrazić, z jak ostrą krytyką środowisk
katolickich spotkała się powieść i jej autor. Byli oni także przedmiotem ataku środowisk prawicowych, choć krytyka sięgała przecież o wiele głębiej.
Nie po raz pierwszy Zola zachwyca bogactwem opisów, choć tym razem są to opisy zjawisk, mechanizmów, analiza przyczyn, a nie opisy miejsc czy przedmiotów, które tak urzekały we wcześniejszych lekturach. Muszę
przyznać, że momentami nużyły mnie przydługie opisy mechanizmów
polityczno-parlamentarnych. To pewnie „wina” mojej filozofii życiowej, w
której polityka z jej brudami zajmuje miejsce marginalne. Choć może,
nie tyle nużyły, co mierziły ze względu na ich realność.
A
jednak jest w prozie Zoli jakiś magnes, który przyciąga, słowa, które
uwodzą, nawet, jeśli nie do końca zgadzamy się z ich treścią. No i jest
tu Paryż prawdziwy i piękny mimo wszystko.
Paryż
był niby olbrzymia kadź, w której kipiała cała ludzkość, najlepsza i
najgorsza, wrzała straszliwa mikstura czarownic, cenne ingrediencje
pomieszane z ekskrementami, mikstura, z której miał powstać napój
miłosny i eliksir młodości. …. Osad ludzki opadał na dno kadzi i nie
należało nawet życzyć sobie, aby każdego dnia dobro widomie odnosiło
zwycięstwo; bowiem często potrzeba całych lat, aby z mętnej fermentacji
powstała nadzieja, realizowana w tym przetwarzaniu wieczystej materii,
którą wkładano raz jeszcze do tygla, aby ją jutro lepiej ukształtować.
Moja ocena 4/6
Moja ocena 4/6
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam Paryż przeczytać, jako ostatnią cześć
Trylogii, jednak ograniczona dostępność powieści Zoli spowodowała taką, a
nie inną kolejność.
Zoli nie czytałam, bo jakoś specjalnie nie podchodzi mi literatura francuska :) tylko Moliera lubię :)
OdpowiedzUsuń