niedziela, 21 kwietnia 2013

Paryż Emil Zola


Paryż pod koniec XIX wieku - 
z obrazów Pissarro, ze starej sepiowej fotografii, z czasów belle epoque; okresu postępu, rozkwitu i spokoju, wielkiej przebudowy. Wojna 1870 roku dawno już wybrzmiała, a nowa wojna światowa nadejdzie dopiero za kilkanaście lat. Miejsce, w którym wielu chciałoby się znaleźć.

Czy po lekturze ostatniej części trylogii Trzy miasta również? Paryż oglądany oczami Zoli to miasto oglądane od jego najciemniejszej i najwstydliwszej strony. A jednak dopiero poznanie takiego Paryża dać może pełny obraz i kto poznając miasto – pokocha je, takim jakim jest/było – pokocha je prawdziwie. Tak jak pokochał autor.

Piotr Froment, uczciwy i pełen miłosierdzia młody duchowny, który bez zarzutu spełnia swoją kapłańską posługę, a wśród owieczek bożych uważany jest za człowieka niemal świętego, dar wiary stracił już dawno temu. I jeśli ani pobyt w takich miejscach kultu; jak Lourdes, czy Rzym nie pomogły mu w odnalezieniu ścieżki wiary to tym bardziej nie mógł uczynić tego Paryż.
Miasto, w którym rząd sprawują ludzie cyniczni i przekupni, a prasa i wymiar sprawiedliwości siedzą w kieszeni finansistów, którzy dorobili się na spekulacjach giełdowych. Miasto, w którym bogate panie bawią się w dobroczynność, a panowie wykorzystują istnienie tychże towarzystw, jako narzędzie w swej grze politycznej. Miasto, w którym więzi rodzinne są parodią; córka pragnie poślubić kochanka matki, do czego matka usiłuje nie dopuścić, syn w pogardzie dla wszystkiego co normalne i dla chęci bycia oryginalnym, pozbywa się przyjaciółki – kochanki wpychając ją w ramiona utrzymanki ojca, ojciec, który trzęsie całym parlamentem i prasą, a traci rozum na skinienie paluszka kochanki. Miasto, w którym duchowni niewiele robią, aby ulżyć doli biedoty, a bardziej przedsiębiorczy wchodzą w sojusze ze światem polityki i finansjery. Miasto, w którym bezdomne i kalekie dzieci porzucane są w rynsztokach ulic, nędzarze zdychają z głodu w samotności, matki nie mają czym wykarmić dzieci, a ojcowie całymi dniami poszukują kawałka chleba dla swoich rodzin.
… ujrzał podwórze błotniste jak dół kloaczny, cuchnące schody, brudne mieszkania, lodowate i nagie, rodziny wydzierające sobie strawę, której nie zechciałyby bezpańskie psy, matki o wyschłej piersi, z płaczącymi niemowlętami na rękach, starców, którzy padli w kącie jak bydlęta i na kupie śmieci umierali z głodu. A potem stanął mu przed oczyma cały jego dzień, wspaniałość, spokój i wesołość salonów, jakie przebiegał, cały bezczelny zbytek Paryża finansów, Paryża politycznego i światowego. I teraz dotarł w końcu, o zmierzchu do Paryża Gomory, do Paryża Sodomy, zapalającego swoje światła na noc, na ohydę tej nocy-wspólniczki, której drobny popiół wolno przysypywał bezmiar dachów.
Kiedy czytałam o walkach parlamentarnych czułam się, jakbym oglądała relację z obrad sejmu. Lata mijają, mechanizmy sprawowania władzy pozostają bez zmian.
Powolna zgnilizna parlamentarna rozrosła się, atakowała organizm społeczny. Zapewne, ponad niskimi intrygami, nad pogonią ambicji osobistych, odbywała się szczytna, wzniosła walka zasad, przepływała historia odsuwając gruzy przeszłości, usiłując tchnąć w przyszłość więcej prawdy, więcej sprawiedliwości i szczęścia. Ale w praktyce, gdy widziało się tylko ohydną kuchnię codzienną, jakież rozpętanie samolubnych apetytów! Jedyne pragnienie: chwycić za gardło sąsiada, aby samemu odnieść triumf. Tam, wśród tych kilku grup, trwała tylko nieustanna walka o władzę i satysfakcję, jaką ona daje; lewica, prawica, katolicy, republikanie, socjaliści, dziesiątki odcieni politycznych były to tylko etykiety klasyfikujące, tę samą palącą żądzę panowania, rządzenia. Wszystkie problemy sprowadzały się do jednej jedynej sprawy: dowiedzieć się, kto — ten, ów czy tamten — chwyci w swe ręce Francję, aby z niej ciągnąć korzyści, aby jej kosztem udzielać łask klienteli swoich kreatur. A najgorsze, że wielkie batalie, dni i tygodnie stracone na to, aby ów nastąpił po tamtym, a ten po jeszcze innym, prowadziły jedynie do najgłupszego w świecie dreptania w miejscu, bo wszyscy byli siebie warci i zachodziły między nimi tylko nieznaczne różnice, tak że nowy władca partaczył tę samą robotę, którą spartaczył już jego poprzednik, z reguły zapominając o programach i obietnicach, gdy tylko dorwał się do władzy.
I pomiędzy tym wszystkim miota się Piotr, duchowny bez wiary, który poświęca życie na pomaganie biednym, głodnym i opuszczonym. Na krótko to dobroczynność staje się jego nową religią. Bo przecież w coś trzeba wierzyć, trzeba nadać życiu jakiś sens. Tylko, że dobroczynność staje się ślepą uliczką, im więcej z siebie daje tym mniejsze są tego efekty.
…Błoto wzbierało aż po brzegi, ohydna rana, krwawiąca i żarłoczna, ukazywała się bezwstydnie niczym rak toczący jakiś organ i sięgający serca. I cóż za niesmak, jakie obrzydzenie ogarniało wobec tego widowiska. I rodziło się pragnienie, aby nóż zemsty przywrócił zdrowie i radość!...
A zatem cóż pozostaje? Anarchia? Zemsta? Wymierzenie sprawiedliwości nawet kosztem niewinnych ofiar? Tyle, że i tutaj droga wiedzie donikąd. Nie dość, że cierpią niewinni to jeszcze atak wywiera często skutek odwrotny od zamierzonego. Zamach na przedstawiciela zepsutego mieszczaństwa okazuje się doskonałym pretekstem do zmiany rządu i zatuszowania skandalu tych, przeciwko którym był skierowany.

W finale utworu Piotr odnajduje w końcu równowagę ducha i sens istnienia. Muszę przyznać, że ten finał troszkę mnie zaskoczył, choć rozumiem, iż był on niezbędny dla uzasadnienia założenia, jakie przyjął autor.
Powieść to swoiste wyznanie wiary; wiary w potęgę rozumu, w osiągnięcia nauki, postęp, wiedzę, w siłę miłości i optymizmu, a co za tym idzie powieść stanowi krytykę religii katolickiej, jako przestarzałej i nieczułej na problemy społeczne. Można sobie wyobrazić, z jak ostrą krytyką środowisk katolickich spotkała się powieść i jej autor. Byli oni także przedmiotem ataku środowisk prawicowych, choć krytyka sięgała przecież o wiele głębiej.
Nie po raz pierwszy Zola zachwyca bogactwem opisów, choć tym razem są to opisy zjawisk, mechanizmów, analiza przyczyn, a nie opisy miejsc czy przedmiotów, które tak urzekały we wcześniejszych lekturach. Muszę przyznać, że momentami nużyły mnie przydługie opisy mechanizmów polityczno-parlamentarnych. To pewnie „wina” mojej filozofii życiowej, w której polityka z jej brudami zajmuje miejsce marginalne. Choć może, nie tyle nużyły, co mierziły ze względu na ich realność.
A jednak jest w prozie Zoli jakiś magnes, który przyciąga, słowa, które uwodzą, nawet, jeśli nie do końca zgadzamy się z ich treścią. No i jest tu Paryż prawdziwy i piękny mimo wszystko.
Paryż był niby olbrzymia kadź, w której kipiała cała ludzkość, najlepsza i najgorsza, wrzała straszliwa mikstura czarownic, cenne ingrediencje pomieszane z ekskrementami, mikstura, z której miał powstać napój miłosny i eliksir młodości. …. Osad ludzki opadał na dno kadzi i nie należało nawet życzyć sobie, aby każdego dnia dobro widomie odnosiło zwycięstwo; bowiem często potrzeba całych lat, aby z mętnej fermentacji powstała nadzieja, realizowana w tym przetwarzaniu wieczystej materii, którą wkładano raz jeszcze do tygla, aby ją jutro lepiej ukształtować. 
Moja ocena 4/6 
Zdaję sobie sprawę, iż powinnam Paryż przeczytać, jako ostatnią cześć Trylogii, jednak ograniczona dostępność powieści Zoli spowodowała taką, a nie inną kolejność.

1 komentarz:

  1. Zoli nie czytałam, bo jakoś specjalnie nie podchodzi mi literatura francuska :) tylko Moliera lubię :)

    OdpowiedzUsuń